Filmoteka



Spis alfabetyczny wszystkich filmów, które oglądałem (począwszy od lipca 2014 roku) oraz o których piszę lub wspominam (olinkowane) z uwagami, na które nie ma miejsca w tekście głównym.



0-9 | A | B | C | Ć | D | E | F | G | H | I | J | K | L | Ł | M | N | O | Ó | P | Q | R | S | Ś | T | U | V | W | X | Y | Z | Ź | Ż


0 - 9

007 Quantum of Solace (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2008) - reż. Marc Forster
Oglądałem chyba tą część. To ta, w której Bond jeździ Astonem, pije Martini w towarzystwie pięknej kobiety i kilkaset razy w nieprawdopodobny sposób unika śmierci?

2001: Odyseja Kosmiczna (Stany Zjednoczone 1968) - reż. Stanley Kubrick
Bardzo trudno pisać o swoim ulubionym filmie. Nie znajdującym się w pierwszej dziesiątce ani w ścisłej czołówce. Ulubionym, najlepszym.
Pionierska historia o eksploracji kosmosu przez człowieka w nadziei nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją. W tej szczytnej misji przeszkodzi wytwór ludzki, czyli sztuczna inteligencja.
Pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego fana sci-fi. Umysł rozwalające sceny dryfowania w przestrzeni, oraz wciąż robiąca wrażenie scenografia, zdjęcia i ścieżka dźwiękowa. “Postać” HALa 9000 to jeden z najlepszych ciemnych charakterów. Trudno mi wskazać na szybko drugi tak ładny wizualnie film i drugi charakteryzujący się taką dbałością o szczegóły. Chyba tylko inny film Kubricka. Na szczęście bycie filmem fantastyczno-naukowym (efekty specjalne, nowoczesna technologia, wtrącenia sugerujące przemiany polityczno-społeczne) nie zdominowało fabuły i historia nie została zaniedbana. A w latach 60. mówienie o zagrożeniach związanych z rozwojem technologicznym musiało być wybieganiem za swoją epokę.
Same superlatywy! Nie można opowiedzieć, to trzeba zobaczyć.
P.S.: Mamy rok 2014, a “największym kosmicznym wydarzeniem dekady” jest lądowanie jakiejś sondy na jakiejś komecie (czemu hołd oddał Bagiński). Gdzie ludzie na orbicie Wenus, ja się pytam?

400 batów (Francja 1959) - reż. François Truffaut
Mimo dekad na karku, film jest wciąż aktualny. Opowieść o rodzinie, w której brakuje miłości i zażyłości chyba nigdy się nie zestarzeje. Nie należy zważać na tło późnych lat 50., ponieważ nasza uwaga kieruje się na losy małego chłopca, który jest zwyczajnie zaniedbany przez swoich rodziców. Szamocze się on w walce o atencję, której nigdy nie uzyskuje. Film jest smutny i boleśnie realny.
Główny aktor, czyli Jean-Pierre Léaud, tak dobrze zagrał postać Antoine’a Doinela, że doczekał się jeszcze czterech filmów z tą samą postacią. Jest ona alter ego samego reżysera. Autotematyzm w tym wydaniu na szczęście nie wydaje się nadęty, a zwyczajnie ponury.
Ostatnia scena może rozkleić.
5 rozbitych kamer (Palestyna, Francja 2011) - reż. Emad Burnat, Guy Davidi
Dokument dotyczący konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Film wyjątkowy, ponieważ nakręcony przez stronę zaangażowaną w ten konflikt, przy pomocy półprofesjonalnych kamerek. Mocna rzecz, prawdziwa i wyjątkowo obiektywna. Co ja, nieobiektywna w ogóle, ale nieagresywna, nienachalna. Sama forma filmu jest wystarczająca silna, a gdy dochodzi jeszcze treść, musimy uzbroić się w dystans, aby film obejrzeć do końca. Nagromadzenie smutnych obrazów nienawiści szybko zwiększa tolerancję kolejnych i kolejnych scen militarnej agresji, które pojedynczo mogłyby zupełnie wyprowadzić z równowagi.
Przestaje przeszkadzać nawet stronniczość relacji, bo film odwołuje się do humanizmu i zdrowego rozsądku. Resztę oceny zostawia widzowi.

500 dni miłości (Stany Zjednoczone 2009) - reż. Marc Webb
Ach, wspaniała Zooey. Słodka i niewinna jak zawsze. Jak widać, da się zrobić dobry film romantyczny dla i o ludziach młodych. Dobrze mi się kojarzy, ale raczej nie zmienił mojego życia. Kategoria: wypełniacz czasu.
Film ten nominuję do nagrody o najgorsze tłumaczenie tytułu. 500 Days of Summer - gdzie Summer to główna bohaterka, w której zakochuje się bohater, ale też lato, pora roku, którą każdy uwielbia, bo świeci słoneczko i jest ciepło. 500 dni miłości jest tłumaczeniem leniwym, oddaje jedną dziesiątą sensu oryginalnego.





A

Absolwent (Stany Zjednoczone 1967) - reż. Mike Nichols
Film pokroju Buntownika bez powodu - wielki, ale o sprawach potwornie błahych, klasyk, ale miernota. Lubię jednak piosenkę Mrs. Robinson Simona & Garfunkela oraz Alfa Romeo Spider, którym jeździ Dustin Hoffman.

Akira (Japonia 1988) - reż. Katsuhiro Ohtomo
Arcydzieło japońskiej animacji, koniec, kropka. Nie ma nic, co dorastałoby temu filmowi do kolan. Pod względem fabularnym, pod względem nastroju, pod każdym, by być szczerym. Przekaz pozostanie aktualny dłużej niż ja będę żył prawdopodobnie, a to znaczy, że ktoś popełnił dzieło życia. Wespół z Ghost in the Shell wyznaczają granice nurtu cyberpunkowego w kinie. Nic więcej nie będę wychwalił, trzeba zobaczyć i już.

American Beauty (Stany Zjednoczone 1999) - rez. Sam Mendes
Co zaczęło się jak kolejna komedia obyczajowa o podmiejskiej klasie średniej, później zyskało silny podtekst tragiczny. Elektryzujące połączenie. Jak oglądanie człowieka niezrównoważonego przez weneckie lustro.
Spacey przyzwyczaił już do spektakularnych występów, ale zaniedbaniem byłoby nie zwrócić na i ten uwagi. Geniusz!
Wracając do samego filmu - emocje tuż po były wysokie. Dlatego, że to przecież znakomita produkcja, również dlatego, że mocno się naszymi emocjami żonglowało. Teraz minęło trochę czasu od seansu i już mam mniej do powiedzenia. W gruncie rzeczy włożę to w półkę filmów świetnych, ale na jeden raz. Niewiele znajduje się na niej pozycji, ale kategoria istnieje. American Beauty ulokowałem między Blue Jasmine i Imperium Słońca. Niby znakomite, ale nudne i bez znaczenia na dłuższą metę.

Aningaaq (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Jonás Cuarón
Bardzo ciekawy krótki metraż jako dodatek do Grawitacji. Ciekawy jako chwyt marketingowy oczywiście. Bez znajomości Grawitacji będzie raczej bez znaczenia.

Anioł przy moim stole (Australia, Wielka Brytania, Nowa Zelandia 1990) - reż. Jane Campion
Matko Bosko, dlaczego ten film się wydarzył? 157 minut całkowitej miernoty. Zero morału, zero polotu. Chyba tylko fani autobiografii Janet Frame się przy tym rozerwą. Ale film, jako osobne dzieło, musi przedstawiać jakąś wartość, a nie być sobie od tak, jako ilustracja książki!
Jestem zły.

Annie Hall (Stany Zjednoczone 1977) - reż. Woody Allen
Klasyka Allena, chyba jego najlepszy film. Słodki duet Diane Keaton i Woody’iego Allena jest strzałem w dziesiątkę, sprawdzony już w Zagraj to jeszcze raz, Sam.
Zarówno w duecie jak i osobno oboje są znakomici. Keaton jest definicją słowa “pocieszna”, a Allen zaskarbił moją sympatię jako człowieka, nie tylko jako filmowca. Bo nie oszukujmy się, on gra tam siebie.
Bardzo przyjemny nastrój Nowego Jorku, bez konieczności oglądania zbrodni, slumsów i melin. Można? Można.

Aschenputtel (Niemcy 1922) - reż. Lotte Reiniger
Piękna, niema, krótkometrażowa bajka o Kopciuszku, w wykonaniu wówczas 23-letniej Niemki. Tak, do tego występuje ze współczesną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Johna Youngs’a. Robi niesamowite wrażenie. Była to praca dysertacyjna tegoż MŁODEGO człowieka. Nastrój oryginalnej psychodeli (w wersji bez dźwięku) udało się spotęgować.
Zachęcam do obejrzenia celem zapoznania się z osobliwą animacją lat 20. Sama myśl, że coś takiego przeznaczone było dla dzieci stawia mi włosy na karku. (Żart z Hitlerem oglądającym to za dzieciaka będzie nie na miejscu?)
Ale [dla BEKI oczywiście] polecam obejrzeć niemy oryginał z podkładem muzycznym w postaci doom metalu (np. z tym). Efekt komiczno-przerażający. Niewinny kopciuszek nabiera hardkorowego, gotyckiego charakteru. No dalej, to nie profanacja, tylko modyfikacja recepcji.
Asfaltowa dżungla (Stany Zjednoczone 1950) - reż. John Huston
Kolejny wspaniały przedstawiciel gatunku noir.
Podział na złych i dobrych nie tak wyraźny jak kontrast w filmie, ale i tak wszystko trzyma się kupy.
Zjawiskowej Marylin Monroe jedna rólka zapada mocno w pamięć. Ach, ten trzepot rzęs, to słodkie wzdychanie!
Choć preferuję jednak Bogarta i jego “postać” to tu i tak mamy kilku ciekawych charakterów.
I wszystko fajnie, ale jednak mnie nie porwał, jak zrobił to np. Wielki sen. Trudno.






B


Baby są jakieś inne (Polska 2011) - reż. Marek Koterski
Interesująca rozprawa na temat postrzegania współczesnych kobiet przez współczesnych mężczyzn z typową dla Koterskiego równowagą między malkontenctwem a prawdą. Film raczej mówiony, więc umówmy się z góry, że niewiele się tu dzieje.
Świetne żarty z otaczającego nas świata, zabawne dialogi. Cały Koterski tylko w innym wydaniu.
Oglądałem z drugą połówką - ciekawy eksperyment.

Ballada o żołnierzu (Rosja [ZSRR] 1959) - reż. Grigorij Czuchraj
Piękna opowieść o parze zakochanej w warunkach silnie niesprzyjających tego typu przypadłościom. Łączy ich związek naiwny, ale szczery i świetnie się to ogląda. Aktorzy są bardzo wiarygodni i właśnie to zapewnia sukces filmowi. Pomijam tylko zakończenie, bo tam się chyba troszkę władza wmieszała w nie swoje sprawy. Oczyma wyobraźni widzę zakończenie równie szczęśliwie, mniej jednoznacznie i to mi wystarczy. Pamiętajmy gdzie i kiedy było to kręcone, a wtedy recepcja będzie dużo milsza.

Bambi (Stany Zjednoczone 1942) - reż. David Hand
Miał być klasyk i tytan Disneya. A był nudny, przesadnie infantylny i emocjonalny, brutalny i w zwolnionym tempie zwykły film Disneya. Nie było źle. Po prostu era filmów dla dzieci, które są dobre również dla dorosłych, zaczęła się później. Na szczęście tylko przez 70 minut musiałem oglądać tę zwykłą bajkę dla dzieci.
Poza tym film miał swoją premierę w czasie wojny. Nie dziwię się słabemu wynikowi boxofficowemu (nie wiedziałem, że kiedyś użyję tego określenia), a nawet córeczce Disneya się nie podobało. Mama Bambiego NIE MUSIAŁA UMIERAĆ, WALT!
Na ogromny plus realizm animacji poruszania się sarenek i ich uczłowieczenie, jak na swój czas.

Bitwa o szyny (Francja 1946) - reż. René Clément
Ogromnie dynamiczna, ufundowana przez nic innego jak przez Francuski Ruch Oporu we własnej zbiorowości, wzruszająca i zabawna opowieść o odwadze i patriotyzmie wśród francuskich kolejarzy, nie kulami a sprytem walczących z niemieckim agresorem.
Bez sarkazmu, naprawdę piękna opowieść. Posiada walory dokumentalne jak i fabularne. Jest nawet scena grozy bardziej niepokojąca niż w niejednym współczesnym dreszczowcu. Sekwencja wysadzania torów jest autentyczna - to nie był model ciuchci, co musiało być horrendalnie kosztowne. Być może gdyby hajs szedł na kształcenie kadry dowódczej, a nie wojenną kinematografię, to Francja dłużej pocieszyłaby się niepodległością? :D

Blue Jasmine (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Woody Allen
Bardzo ciężki dramat od Allena i o dziwo, poradził sobie znakomicie. Zjawiskowy występ Blanchett.
Niestety wciąż ma tu miejsce zjawisko, o którym mówiłem w ramach artykułu o Magii w blasku księżyca - rutyna, rutyna, rutyna.
Nie mniej najlepszy film Allena od lat.

Bogowie ulicy (Stany Zjednoczone 2012) - reż. David Ayer
Oglądając to, liczyłem na szorstki, realistyczny film o pracy gliniarzy. To dostałem, plus film o prawdziwej przyjaźni i jej rozdzieraniu. Poczucie okropnej niesprawiedliwości nie znika przez całą projekcję. Wydusza łzy i prowokuje do krzyku w ekran “dlaczego?!”.
Chociaż charakter filmu zmienia się w jego połowie (czego bardzo nie lubię), to i tak pozostawia silny ślad. Nie jest to majstersztyk, ale kino nietuzinkowe i dla twardzieli. Tak, powiedziałem to, bo tylko twardziel bez wzruszenia przetrwa cały seans. Albo człowiek z sercem z kamienia.
Boisko bezdomnych (Polska 2008) - reż. Kasia Adamik
Rozpoczyna się z kopyta, później traci poprzedni realizm i jakoś jakość też spada. Posługuje się kliszami filmów sportowych, czyli drużyna najpierw musi przegrać i rozpaść, żeby potem się zjednoczyć i osiągnąć cel.
Dorociński trzyma poziom, Lubos podobnie. Motyw francuskiej turystki wziął się chyba z księżyca, ale generalnie film pozostawia dobre wspomnienia. Jesteśmy mistrzami w kręceniu filmów o miernocie i marginesie.

Bonnie i Clyde (Stany Zjednoczone 1967) - reż. Arthur Penn
Bardzo ciekawy film gangsterski, nie daje się nudzić. Główni bohaterowi wzbudzają dużą sympatię i pomimo ich złoczynienia zaczynamy ich rozumieć. Oparty na faktach, świetnie nakręcony. Historia gangsterskich kochanków jest fascynująca pod wieloma aspektami.

Boyhood (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Richard Linklater
Najwyżej stojąca pozycja ze wszystkich nowohoryzontowych. Wciąż średnia.
Za długa, nudna, bez widocznego morału. Kunszt (?) aktorski kłuje w oczy. Ale mimo wszystko wszystko dobry film i wciąż bym go polecał. Unikalne zjawisko - film kręcony 12 lat, wow. No rzeczywiście, powstał w ten sposób, aby uchwycić dojrzewającego chłopca i jego skrawki jego świata. Brzmi ciekawie, ale rozczarowuje.

Buntownik bez powodu (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Nicholas Ray
Na początku projekcji myślałem, że to żart, ale nie. Film dla osób cierpliwych i wyrozumiałych, mających na uwadze wagę tego filmu w czasach, w których miał swoją premierę.
Niestety nie jest najlepszym swojej epoki. Wielu mówi, że to arcydzieło, wielu, że kpina. Ja zawisnąłem po środku, ale przechylam się ku kpinie. Jeśli masz wątpliwości czy obejrzeć - daruj sobie.
Genialny James Dean; nic dziwnego, że swoją osobą narobił tyle szumu. I to właściwie tyle.

Bulwar Zachodzącego Słońca (Stany Zjednoczone 1950) - reż. Billy Wilder
Zaskakująco zawiły i znakomicie nakręcony. Złożoności psychologicznej głównych postaci pozazdrościć może temu filmowi nie jedna współczesna produkcja. Jest dokumentacją błyskawicznego starzenia się filmów ery niemej, której reżyserzy starej gwardii zapowiadali szybki upadek, a ta rozkwitła i wyparła ich z rynku. Ładny hołd w stronę artystów poprzedniej ery, a przy tym znakomita produkcja, na której nie można się nudzić.
Typowy, hollywoodzki rozmach, który jest jednocześnie jego satyrą. Chylę czoła.

Butch Cassidy i Sundance Kid (Stany Zjednoczone 1969) - reż. George Roy Hill
Oglądałem najnowszy odcinek Top Geara, w którym powyższy film był wspomniany i po prostu go obejrzałem, bez żadnego wstępnego rekonesansu.
Świetny western, niezbyt może atrakcyjny formą czy treścią, ale sama przygoda bohaterów bardzo wciąga i koniec końców nie pozwala powiedzieć złego słowa o filmie. Końcówka to mistrzostwo.






C

Casablanca (Stany Zjednoczone 1942) - reż. Michael Curtiz
Podchodziłem sceptycznie, jak do każdego KLASYKA. Zupełnie bez powodu. Film znakomity, dawno żaden mnie tak nie oczarował. Piękny przeplot motywu miłosnego z politycznym, doprawiony najlepszymi aktorami. Sympatia do Bogarta gra tu pewną rolę, ale osobom obiektywnym też powinno się podobać. Przekonuje do siebie nawet czarno-białych sceptyków.
Idealny na wieczór we dwójkę, bo nie żenuje niskim poziomem, ale podgrzewa nastrój.

Casino Royale (Wielka Brytania 2006) - reż. Martin Campbell
Widziałem w kinie, bo uległem trendowi, nie ma co drążyć tematu.
Warty wspomnienia rekord Guinnessa w ilości siedmiu obrotów Astona Martina DBS w powietrzu przy użyciu armaty. Trzy auta zniszczone w jedno popołudnie, a jeden egzemplarz kosztuje tyle co budżet przeciętnej polskiej produkcji.

Chłód w lipcu (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Jim Mickle
Ładne, choć podręcznikowe kadry. Ciekawe, choć sztampowa fabuła. Wysokich lotów kino klasy B. Rozrywki dostarcza wystarczająco, ale nie porywa. Doznaje gatunkowej przemiany mniej więcej w połowie i staje się lżejsze, ale i słabsze.

Cienie (Stany Zjednoczone 1959) - reż. John Cassavetes
Mało udana improwizacja o niczym. Mnóstwo dłużyzn, ciszy, a mało porozumienia między aktorami. Czasami odnosiłem wrażenie, jakby jedno z nich chciało spojrzeć w stronę reżysera i spytać “mam kontynuować czy robimy od początku?”.
Jestem na nie, choć nie nazwę tego chłamem. Bardziej niewypalona awangarda. Powinno to zostać na deskach teatru.

Czerwona oberża (Francja 1951) - reż. Claude Autant-Lara
Nie zdarza się, aby coś sprzed pół wieku mnie bawiło, ale to najwyraźniej wyjątek. Film dojrzały w swoim dowcipie, ponieważ z wyraźną satyrą skierowaną w stronę duchowieństwa i arystokracji. Widać drugie dno, motyw żartu, nie tylko głupie skecze. Groteskowość i absurd sytuacji, do której dochodzi scenarzysta, jest świetnie rozwiązany. Grégoire Aslan jest niezrównany. Dzięki niemu ten film jest, jaki jest, czyli znakomity.
Ale przede wszystkim - nie czuć dawnej epoki. Aktualny to złe określenie, ale powoli starzejący się na pewno pasuje.

Człowiek słoń (Stany Zjednoczone 1980) - reż. David Lynch
Ambiwalentne uczucia. Miło, że historia została opowiedziana i w całkiem ładny sposób (trafna decyzja z taśmą czarno-białą), ale z drugiej strony ogólne wrażenie po filmie dość przeciętne. Nie zapada w pamięć, wprawia w minimalny szok, ale to z powodu niecodziennej charakteryzacji. Anthony Hopkins gra na jeden akord, ale dobrze.

Czyż nie dobija się koni? (Stany Zjednoczone 1969) - reż. Sydney Pollack
Pierwszej klasy dramat z czasów wielkiego kryzysu, który ładnie przedstawia generalny niepokój. Absurd nakreślony w filmie odpowiednio dawkowany. Konstrukcja ambitna i dobrze przeprowadzona. Zaskakujące zakończenie.
Postawa Jane Fondy intryguje swoją arogancją, a to do tego bardzo piękna pani. Zachęca również swojsko brzmiące nazwisko reżysera.






D

Do utraty tchu (Francja 1960) - reż. Jean-Luc Godard
Wielkie rozczarowanie. Niestety Godard nie trafił do mnie. Przeczuwałem to, jak usłyszałem w Odysei Filmowej, że scenariusz taki pisany tuż przed zdjęciami, a dialogi takie improwizowane. Dawno nie widziałem filmu tak przeraźliwie pretensjonalnego. Właściwie to nie jego cecha, tylko konwencja. Stanął mi w gardle jak ość karpia wigilijnego, psując z założenia przyjemny wieczór.
Od kompletnej klęski ratuje go swoją urodą przepiękna Jean Seberg.
(kilka miesięcy później)
Oglądany drugi raz. Pierwsze wrażenie - okropnie pretensjonalna amatorszczyzna. Drugie - okropnie pretensjonalny przedstawiciel Nowej Fali. Czyli bez różnicy.
Kpię. Drugie wrażenie dużo lepsze, miałem jednak dystans do tego filmu,  bo wiedziałem na co się piszę. Musiałem znieść tonę gadaniny w chaotycznym montażu, dziwnych sytuacjach, ponieważ taki był charakter nurtu. I koniec, kropka.
Ma swoich zwolenników i przeciwników. Nie należę do żadnego z obozów. Obszedłbym się bez tego filmu. Nic we mnie nie zmienił, nie wzruszył, nie nauczył. Nie straciłem tchu, ani się nie wkurzyłem. Żadnych większych emocji.

Dobry, zły i brzydki (Włochy 1966) - reż. Sergio Leone
Ciekawe jak musieli się czuć amerykanie, kiedy zauważyli, że Włoch robi lepsze filmy amerykańskie, niż oni? Chyba niezbyt dobrze, bo stąd nazwa spaghetti western.
Protoplasta czegoś, co teraz nazywa się stylem Tarantino lub Guy’a Ritchiego. Każda scena ma w sobie coś epickiego, podobnie każda postać. Styl makaroniarski wykrystalizowany do perfekcji.
Znakomite zdjęcia, do których Leone najwyraźniej przykuwał uwagę, za co jestem mu bardzo wdzięczny, bo tak właśnie robi się filmy. Kreuje się niezwykłe historie i fotografuje się je w sposób finezyjny.
Polecam każdemu kto nie lubi westernów - może to go przekona.

Doom Generation - Stracone pokolenie (Stany Zjednoczone 1995) - reż. Gregg Araki
Seks, narkotyki, quasi intelektualne konwersacje i dużo niepotrzebnej przemocy w młodzieżowym filmie drogi.
Silna krytyka amerykańskiej młodzieży i ich degeneracji. Uderzający brak ambicji i oziębłość emocjonalna mówi sama za siebie, a w zestawieniu z wulgarnymi obrazami tworzy paskudnie pesymistyczny wizerunek pokolenia zagłady. Okropnie mi się to podoba!
(Polecam obejrzeć pełną wersję filmu, dla pełnych doznań)

Dotyk grzechu (Chiny 2013) - reż. Zhangke Jia
Trudny w odbiorze, ale wart zobaczenia. Reżyser to perfekcjonista, odczuć to można w każdej minucie. Kilka na pozór niezwiązanych ze sobą historii, ale sprzężonych jednym morałem. Jak zwykle ciekawy obraz kultury chińskiej, choć z lekką wonią socjalizmu. Moje wielkie “odkrycie” 2013 roku.

Drive (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Nicolas Winding Refn
Ten film coś we mnie zmienił. Nagle ujrzałem jak sprawia się, że pozorna tandeta staje się widowiskiem. Odpowiednia obsada, nietuzinkowa oprawa muzyczna (znakomity Kavinsky), przepiękne ujęcia i pościgi. Do tego badass o gładziutkiej, jak niemowlęca pupa, twarzy i romans w tle - jest wszystko, co satysfakcjonuje współczesnego widza.

Dwa dni, jedna noc (Francja 2014) - reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne
Zachęcony pozytywnymi recenzjami wybrałem się. W panicznym strachu przed wciągającym jak ruchome piaski melodramatyzmem, byłem sceptyczny. Ale wyszło świetnie. Marion Cotillard rozwaliła ten film. Nie irytowała swoim jęczeniem, ale delikatnie angażowała w kibicowanie jej bohaterce.
Obraz poświęcony jednostce (czy też podstawowej komórce społecznej), ale odbijający globalny problem. Świeża tematyka rosnącego bezrobocia, która, trzymajmy naiwnie kciuki, szybko się zdezaktualizuje. Nie można nazwać go zaangażowanym społecznie, ale z pewnością delikatnie zwracającym uwagę. "Proszę uprzejmie, niech Pan spojrzy na to, jak jest".

Dzień Niepodległości (Stany Zjednoczone 1966) - reż. Roland Emmerich
Jedna z najmocniejszych pozycji wśród filmów o ratowaniu świata przed obcymi. Will Smith jest idealny i czyni ten film lekko strawnym, choć maniera ghettowska może irytować. Śmietanka aktorska i niesamowite efekty, czyli dwa najważniejsze i jedyne atrybuty filmu.
Pozycja obowiązkowa, bo czy chcę tego czy nie, jest w kanonie najważniejszych produkcji sci-fi.

Dzień świstaka (Stany Zjednoczone 1993) - reż. Harold Ramis
Klasyk Billa Murray’a, ale nie rozumiem dlaczego taka popularna. Ciekawa koncepcja, której potencjał został (w końcu) w pełni wykorzystany. Happy end, ciepłe uczucie w żołądku, te sprawy. Do tego świetna główna rola, ale to chyba standard.

Dziewczyna z szafy (Polska 2012) - reż. Bodo Kox
Dziwny film. Coś się wydarza, ale nie wiem dlaczego. Kolejne rzeczy się dzieją. Wciąż nie wiem po co. Nagle się wszystko okazuje, ale w sumie na co było to wszystko wcześniej?
Reżyser musiał przepchnąć kilka różnych postulatów w jednym dziele, jakby ze strachu, że taka okazja się więcej nie nadarzy. Film nierówny - występ głównego aktora, który raz gra dobrze, raz źle, dialogi raz zabawne, raz beznadziejnie.
Niestety wygląda to bardziej na zwieńczenie kilku pomysłów zgranej ekipy, niż jak profesjonalna produkcja. Zresztą nie chce mi się więcej o nim gadać.

Dziki (Stany Zjednoczone 1953) - reż. Laslo Benedek
Jeden z fenomenów, który do mnie nie przemawia to właśnie Marlon Brando. Wcale nie uświetnił Czasu apokalipsy, w Ojcu chrzestnym wystąpił chwilę i dobrze, ale nie przefantastycznie, a tutaj irytował mnie przez całą długość filmu. Na argument, że taką właśnie grał postać powiem stanowcze: nie! Metoda ekspresyjnej gry aktorskiej sprawdza się w wielu przypadkach, ale tu wspieram zdecydowanie stereotyp milczącego i gburowatego osiłka - nie skaczącego, piszczącego dzieciaka. Marlon przestrzelił.
A że film właściwie kręci się wokół niego, to niewiele więcej mogę powiedzieć. Ciekawa postawa społeczna bohaterów w nietypowych sytuacjach.

Dzikie historie (Argentyna 2014) - reż. Damián Szifrón
Nawet fatalne zachowanie widzów w kinie nie zepsuje mi pozytywnego wrażenia na temat filmu.
Kilka nowel filmowych o jednym wspólnym elemencie - absurdalnej eskalacji wydarzeń. Argument o inności kultury argentyńskiej się tu chyba nie sprawdzi, bo film po prostu jest skandalicznie śmieszny w swojej grotesce i zobojętnieniu wobec tragedii. Czarny humor nigdy nie był tak zabawny.
Reżyser zadał sobie pytanie: a co jeśli? I to nakręcił. Ja jestem na tak. Znakomita reżyseria i ścieżka dźwiękowa. Film po prostu nie zwalnia i nie ma tu fragmentów gorszych, tylko ulubione. Wszystko jest tu dopracowane i przemyślane. Niesamowite wyczucie twórcy.






E

Easy Rider (Stany Zjednoczone 1969) - reż. Dennis Hopper
Na początku mi się nie podobał, musiał we mnie dojrzeć. Niepowtarzalnie oddany nastrój przemierzania setek kilometrów na jednośladzie.
Gra Petera Fondy sztywna jak niedzielne bułki w spożywczym. Przedziwny montaż i niedbałe zdjęcia przez chaotyczny ruch kamery (może operator też sobie popalał, a może taki był zamysł?), ale to klasyka, więc ciii…

Edi (Polska 2002) - reż. Piotr Trzaskalski
Można obejrzeć, żeby zobaczyć jak ogromny potencjał brany jest w dłoń i roztrzaskiwany o najbliższą ścianę.
Właściwie trudno cokolwiek powiedzieć o tym filmie, nie wspominając tego wyżej. Jest niewiarygodny, słabo zagrany, o dziwo, i jakiś miałki. Na plus scena rozbierana, z pewnością zapadająca w pamięć.
Ładny morał przelewa się przez ręce w każdej niedojrzałej reżysersko scenie. Niestety strata czasu.

Epoka lodowcowa (Stany Zjednoczone 2002) - reż. Chris Wedge
Pomimo, że to kalka Shreka, to bardzo ciekawa i na pewno nie rozczaruje. Ma swoje kontynuacje i zgodnie z tradycją są one gorsze od pierwszej części. Tradycyjnie znakomita polska wersja językowa, szczególnie kreacja Cezarego Pazury z leniwcem Sidem.

Equilibrium (Stany Zjednoczone 2002) - reż. Kurt Wimmer
Upośledzone dziecko Matrixa i Roku 1984. Ruszyłem w poszukiwaniu dobrego filmu sci-fi i straszliwie się zawiodłem, co jeszcze pogorszyło jego odbiór. Sceny bijatyk są własną karykaturą, scenografia jest jak z sowieckiego Hobbita, a historia przejęła by może sześciolatka.
Otworzę, specjalnie dla tego filmu, nowy dział - Farsa.

Ever Since the World Ended (Stany Zjednoczone 2001) - reż. Calum Grant
Ciekawy, niezależny paradokument, ukazujący społeczność San Francisco po wielkiej epidemii. Jest dokładnie tym, czego się spodziewamy. Niestety traktuje widza jak głupka i wykłada mu wszystko głośno i wyraźnie. Nie chce pesymistycznie mówić, że świetny pomysł przerósł twórców, ale gdyby tylko nie był to ich pierwszy projekt, a uczyliby się na błędach przy innym filmie, ten byłby dużo lepszy. Trzeba jednak przyznać, że ratuje ich ogromnie kilka intrygujących postaci i wiele wybaczająca forma dokumentalna.






F

Faceci w czerni II (Stany Zjednoczone 2002) - reż. Barry Sonnenfeld
Film rozpaczliwie szarpie się, próbując powtórzyć sukces poprzedniego. Brak pomysłu na fabułę, brak pomysłu na podkręcenie atrakcyjności (więc przywraca się Agenta Kaya), sztampowe postaci, żałośnie słabe efekty specjalne. Kilka popkulturowych odniesień odróżnia go ostatecznie od zupełnej chały.
Mimo wszystko zapewnia tę odrobinę rozrywki i relaksu, kiedy jest on potrzebny. Produkcja dobra na kaca, albo dla młodych, mało wymagających odbiorców.

Fakty i akty (Stany Zjednoczone 1997) - reż. Barry Levinson
Mmm, nie, nie. Coś mi tu nie pasowało. Średniość biła od tego filmu. Rutyna jakby. Nawet De Niro co kilka scen przysypiał. Hit VHS, raczej.
Mimo to strasznie fajna rola Dustina Hoffmana. Poza tym film obnaża matactwa i hipokryzję amerykańskiej władzy.
Najlepszy dowód na to, że gwiazdorska obsada nie zawsze czyni dobrego filmu.

Fanatyk (Stany Zjednoczone 2001) - reż. Henry Bean
Bałem się go oglądać. Bałem się spłaszczonego, amerykańskiego podejścia do problemu. Poza tym w głównej roli Gosling - słodki chłopiec z Drive’u. Ale poradził sobie. Chociaż jego wściekłe spojrzenie skinheada wygląda czasem bardziej na płaczliwe. To poradził sobie. Mimo zabawnie wysokiego głosu, którym wygłaszał swoją teorię antysemityzmu. To było dobrze.
Koszulka z ogromną swastyką to element krzyczący w twarz widzowi: GŁÓWNY BOHATER TO NAZIOL! Ale również wykrzykuje skutki nieograniczonej wolności poglądów w Stanach: TEGO CHCIELIŚCIE? PROSZĘ BARDZO!

Fuck for Forest (Niemcy, Polska 2012) - reż. Michał Marczak
Od dawna chciałem to zobaczyć. Grupa, którą określić można chyba neohipisami, wykorzystuje swój kontrowersyjny styl życia do faktycznego zarabiania pieniędzy z przeznaczeniem dobroczynnym. W tym przypadku postanawiają wykupić dużo ziemii, na której rosną lasy tropikalne, aby uratować okoliczną ludność.
Autor skupił się na dwóch rzeczach. Najpierw przyjrzał się bohaterom, zastanawiając się nad ich światopoglądem. Później zwrócił uwagę na rzeczywistą wartość ich filantropii, niestety wyraźnie ich krytykując.
Pomimo, że filmowi daleko od dokumentalnego obiektywizmu i braku fabularyzowania to i tak warto go obejrzeć. Ja już mam swoje zdanie na ten temat. Film to umożliwia, bo nie narzuca sądów, na całe szczęście. Oryginalna tematyka ukryła niedociągnięcia techniczne. Mimo wszystko życzę reżyserowi wszystkiego najlepszego i oczywiście więcej obiektywności.

Furia (Stany Zjednoczone 2014) - reż. David Ayes
Po raz setny: zachęcony plakatem poszedłem do kina. Niczego nie żałuję.
Bo lubię Brada Pitta. Należy do moich ulubionych, tandetnych aktorów. Każdy ma taką listę, nie bać się przyznać. Np. na moim drugim miejscu jest Tom Cruise, a na trzecim Sylvester Stallone. Wiem, że oglądam gówno, ale mi się podoba, bo jakoś ta hollywodzka maniera i naoliwione bicepsy mi imponują. Poza tym Top Gun to kawał dobrego filmu. Podobnie zresztą pierwszy Rambo i Rocky. Klasyki warte powieszenia sobie plakatu nad łóżkiem.
A o filmie więcej pod linkiem.






G

Gabinet doktora Caligari (Niemcy 1920) - reż. Robert Wiene
Choć widziałem lepsze filmy nieme ten je wyprzedza swoim zakończeniu. Można się go domyślić, ale zaskakuje tak czy inaczej. Takiej złożoności fabularnej brakuje filmom nawet teraz, po 90. latach, a to było przecież pierwsze pokolenie kina. Za to ukłon.
Zalatuje Lynchem. Po seansie czułem się pozytywnie wymolestowany intelektualnie. Świetna muzyka dopasowana do ruchu na ekranie.

Gdzie mieszkają dzikie stwory (Stany Zjednoczone 2009) - reż. Spike Jonze
Jest tak cholernie dziwny, że obejrzałem go do końca z rozdziawionymi ustami, mimo jego familijnego raczej charakteru. Połową sukcesu są autentyczne stwory (lalki? stroje?), a nie te animowane, sztucznie poruszające się kleksy z stołu kreślarskiego. Wieje mi Islandzkim klimatem, nie wiem czemu.
Nie, nie czytałem protoplasty, więc nie odniosę filmu do książki.

Gdzieś w Europie (Węgry 1947) - reż. Géza von Radványi
Można w nim rozróżnić dwie fazy. Pierwszą - brutalną, o ciężkim, wojennym klimacie, noszącą ślady dokumentu, oraz drugą - lekką, przyjemną, by nie powiedzieć familijną.
Film opowiada o grupce chłopców, wojennych sierot i włóczęgów, którzy pod dowództwem najstarszego z nim zajmują ruiny małej bastylii. Nadziewają się tam na uczynnego i czułego staruszka, który uczy ich normalnego życia. Ich perypetie krążą wciąż wokół ogromnej niechęci doń dorosłych, która później przeradza się w małą wojenkę.
Wszystko co powinno, jest tu zawarte - wojenne znieczulenie na krzywdę, bezsens siłowego rozwiązywania konfliktów, powojenną rzeczywistość (węgierską, ale jak tytuł trafnie sugeruje opowieść jest uniwersalna) oraz w końcu małe uciechy urastające do pławienia się w rozkoszy.
Zaskakująco dobrze sfotografowany obraz przedstawia historię wzruszającą i ogromnie smutną, więc nie polecam oglądać w gorszy dzień.
Posiada TĘ magię. TĘ, którą posiadają pamiętne filmy czarno-białe. Choć nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, nie obawiam się nazwać go pamiętnym.

Gorzki ryż (Włochy 1949) - reż. Giuseppe De Santis
Mam ambiwalentne uczucia względem tego filmu. Z jednej strony mi się podobał, z drugiej nie powala. Aktorki z jednej strony piękne, z drugiej wielkiego popisu niestety nie dały. Grały oszczędnie, neorealistycznie. A przecież nurt miał się już chylić ku końcowi. Mieszanina gatunkowa daje dziwną produkcję, ni to melodramat, ni romans, ni kryminał. Wszystkiego po trochu. Ale wyszło dobrze, a najważniejsze - jest napięcie, dramaturgia! Neorealizm taki antyholywoodzki, a ma z nim więcej wspólnego niż sądzi.
Silvana Mangano wygląda w filmie jak milion dolców.

Gra (Szwecja 2011) - reż. Ruben Östlund
Mocno wchodzi w psychikę i do końca seansu właśnie z takiej pozycji trzeba go oglądać - z cholernie zaangażowanej, przejętej i pełnej wściekłości.
A przynajmniej ja go tak odczułem.
Zachęcam, ale tylko ludzi o mocnych nerwach, odpowiedzialnych za recepcje materiału polityczno-społecznego. A przynajmniej ja tak sądzę. 

Gra o tron (Stany Zjednoczone 2011 - ) - produkcja HBO
Serial oparty na serii książkowej George’a R. R. Martina.
Byłem sceptyczny, dałem się wciągnąć, nie żałuję. Najpierw robi wrażenie genialna scenografia i piękne scenerie. Większość kręcona w naturalnym otoczeniu, a to widać i to procentuje. Potem świetna fabuła i wiarygodne dialogi. Na koniec zachwycić się można pierwszoligową grą zupełnie nieznanych aktorów. Najlepszy serial fantasy - ma tendencję do skłaniania do tego gatunku laików i niedowiarków.
Podobno ma się zmieścić w 10 sezonach, więc jeszcze dużo przed nami.

Grawitacja (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Alfonso Cuarón
Chociaż film traktuje widza jak idiotę i tłumaczy mu, że w próżni nie ma dźwięku, to później ten dźwięk jest. I nie mówię o interkomie astronautów.
Początkowo Bullock w roli kosmonautki mnie zdziwiła, ale w sumie nie mogę się do niczego przyczepić. Krótki taki film, jakby ktoś powycinał niektóre sceny, ale zważając, by nie pozostawić dziury logicznej w fabule.
Ewidentnie nacisk kładziono na efekty specjalne twarzyczek w hełmach i ciał unoszących się w nieważkości. O stronie dramaturgicznej trochę zapomniano.






H

Hannibal (Stany Zjednoczone 2001) - reż. Ridley Scott
Potknięcie Scotta. Profanacja Milczenia owiec. Występ Julianne Moore to farsa. Najlepszy przykład jak ekranizacja książki niweczy coś, co zapowiada się na dobry film.
Z drugiej strony scena Raya Liotty z kosztowaniem własnego mózgu zapada w pamięć.

Hardware (Stany Zjednoczone 1990) - reż. Richard Stanley
Movie-map mnie z nim zapoznał. Tego miesiąca z tym i jeszcze z kilkoma kompletnie mi wcześniej nieznanymi, ale ciekawymi filmami.
Jeśli zastanawiasz się jak wyglądałby Stalker w wydaniu amerykańskim, to dobrze trafiłeś. Jest zona, są stalkerzy. Jako, że to film amerykański to jest motyw erotyczno-miłosny (czyżby za wzorem Wiliama Gibsona? Twórcy równie anarchistycznej wizji przyszłości) i parę wybuchów, ale całość naprawdę przyjemna. I oczywiście postapokaliptyczny klimat!

Her (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Spike Jonze
Świetny film melancholijny - opinia, którą nie sądziłem, że wygłoszę. Zabawno-żenujące sceny miłości on-line są zabawne, ale i żenujące. Nie mniej nadają filmu realizmu i wydają się niezbędne, aby zrozumieć lepiej poziom desperacji bohatera. Choć nie tylko desperacji, również zrezygnowanej terapii onanistycznej.
Genialnie nakręcony, genialnie zagrany, dobra rozrywka na jesienny wieczór.
Spoiler - sad end.

Hiszpanka (Polska 2015) - reż. Łukasz Barczyk
W tekście chciałem oddać klimat filmu, zachęcić do obejrzenia. Tutaj dodam, że to wcale nie jest wybitny film. Zachwyca oprawą, ale na pewno nie treścią. Potrafię zrozumieć niezadowolenie widzów, mimo że jestem w tym drugim, znacznie mniej licznym obozie, któremu film się podobał. Nie była to jednak typowo zła produkcja. Po prostu nie była idealna.
Nawołuję więc do rozluźnienia pośladów i większego zrozumienia. Reżysera wciąż raczej należy zaliczać do początkujących, a praktyka czyni mistrza.

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Peter Jackson
Trzeba było iść, dla ciągłości trylogii. Wielkie oczekiwania tylko w połowie zrealizowane. Ogromne niezadowolenie połączone z niezaprzeczalną satysfakcją przeżycia kolejnej, fantastycznej przygody. Jestem rozdarty. Ale zdanie mam: podobało mi się, nie było wcale aż tak źle.

Holy Motors (Francja 2012) - reż. Leos Carax
Zmęczył mnie, dosłownie. Nie lubię filmów surrealistycznych, a one nie lubią mnie. Holy Motors przesądziło o tym raz na zawsze. Denis Lavant uratował go przed zupełną porażką (w moich oczach) - szczególny popis w epizodzie z ojcem i córką wracającą z imprezy.

House of Cards (2013- ) - produkcja David Fincher, Kevin Spacey i in.
W sumie wyjął mi dobę z życia. Niczego nie żałuję.
Znakomity serial o polityce, z rolą główną Kevina Spacey'a. Rolą, którą można i trzeba opisać tylko i wyłącznie jako najlepszą rolę męską w serialu kiedykolwiek. 10/10, absolutne mistrzostwo.
Raczej za tematem polityki nie przepadam, ale tutaj, podobnie jak w Idach Marcowych, podejście jest idealne, ponieważ podejdzie każdemu. Idealny balans między politycznym bełkotem, a dramato-thrillerem. Chwyt z głównym bohaterem mówiącym cynicznie do widza, czyli przełamanie czwartej ściany, to również dobre posunięcie. Buduje postać na innym poziomie, niż tylko poprzez fabułę. Można się poczuć, jakoby w jego intrygach jesteśmy sprzymierzeńcami, a to stwarza szczególną więź z serialem. Tym bardziej, że dość szybko przekonujemy się, że nikt nie chciałby być wrogiem Underwooda.
Lepszy niż Gra o tron, choć bardziej wyczekuję kolejnego sezonu tego drugiego.






I

Idy Marcowe (Stany Zjednoczone 2011) - reż. George Clooney
Thriller polityczny, to rzecz dla mnie nowa, ale od razu wpadła mi w oko. Clooneyowi dobrze wyszło, lepiej nawet, niż z Good Night and Good Luck. Przykład, że czasami aktorzy czynią dobrych reżyserów.
Gosling, jak kameleon, wczuł się w rolę. Pomagał mu kostium i odpowiednia charakteryzacja, ale mimo wszystko dobrze. Dam mu już spokój (fragment o Fanatyku), bo jeszcze powiedzą, że czegoś zazdroszczę.
Surowy charakter amerykańskiej polityki jest nam może odległy, ale rozumiemy większość na tyle, że można na chwilę mentalnie wczuć się w to środowisko i przejąć losami bohaterów.
Nie ma tu biegających z nożem psychopatów, żądnych krwi, tylko niszczący karierę zawodową pracodawcy. Thriller na miarę naszych czasów.
(Anegdotka: za pierwszym razem przeczytałem ten tytuł Ajdi Markoł, sam nie wiem dlaczego)

Interstellar (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Christopher Nolan
Podnoszący na duchu przykład, że czasami filmoznawcy też się gówno znają.
Zaspokoił moje łaknienie dobrego filmu sci-fi, więc byłem tym bardziej usatysfakcjonowany. Nie uważam Nolana za największego intelektualistę, co zresztą odzwierciedlają jego produkcje, ale robi co trza i dobrze to robi.
Natomiast przy scenach lotów kosmicznych i podróży przez tunel czasoprzestrzenny czułem się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Przed Świętami Bożego Narodzenia.






J

Jack Strong (Polska 2014) - reż. Władysław Pasikowski
Tak Pana uwielbiam, Panie Władku, a Pan mi tu z takim czymś.
Fiksacja na punkcie rozgrzebywania polskiej historia trwa. Dobrze, ktoś musi to robić. Ale poziom tej produkcji po prostu nie zachwyca. Film sprawia wrażenie nagranego na szybko, w dwutygodniowej przerwie między innymi projektami. Ale wiem, że to przez współpracę z wielkim zachodem. Być może wystarczy takich eksperymentów już?
Dorociński wciąż utrzymuje wysokie miejsce w moim rankingu ulubionych polskich aktorów, ale niestety tutaj jest tylko pionkiem do opowiedzenia historii. Prawdziwej. Robi to w sposób przekonujący, choć po swojemu. Pan Pasikowski ma już mocną pozycję na polskim rynku filmowym, co widać przez duży budżet i generalny rozmach. Choć to może tylko złudzenie, te Ople Rekordy i ładne mundury w kolorze ghaki na tle beznadziejności PRLu?






K

Klatka (Stany Zjednoczone 1964) - reż. Jonas Mekas
Okropnie ciężkostrawny. Powoduje ponadgodzinny skurcz mięśni brzucha i zdrapywanie lakieru z podłokietników w kinowym fotelu (przepraszam, kinonh). Uczucie niesprawiedliwości i nienawiści unosi się w powietrzu. Znakomicie skonstruowany, ponieważ widać pracę kamerzysty i czasem nawet jego cień, ale to w porządku, bo forma sztuko-filmu pasuje tu jak ulał. Scenografia jest tak zaprojektowana, żeby ów kamerzysta mógł lawirować między bohaterami, nie wchodząc im w drogę. Twórca i aktorzy pracują w idealnej harmonii.
Film powoli odkrywa przed nami prawdę, początkowo pokazując jedynie silne emocje. Jeden z najmocniejszych filmów, jakie widziałem, w zdrowy, artystyczny sposób.
Dobrze, że taki krótki, bo inaczej byłby nie do zniesienia.

Kobieta bez głowy (Argentyna 2008) - reż. Lucrecia Martel
Pięknie nakręcony - ujęcia niezdradzające wszystkiego, zapatrzone w protagonistę. Pięknie zagrany - roztargniona z poczucia winy, ale pełna wdzięku tytułowa Veronica, jej niepokorne najbliższe otoczenie, uciśniona służba domowa z warstwy biedującej. Społecznie zaangażowany - z prostej historii powstał esej o różnicach klasowych w Argentynie; poczuciu bezkarności i izolowaniu się warstwy majętnej. Mi film podobał się bardzo, choć opinie o nim są bezlitosne.

Kompania braci (Stany Zjednoczone 2001) - produkcja HBO
Nie lubię się za to, że tak uległem cudzej martyrologii, ale nie można odmówić serialowi zaprezentowania niesamowitego heroizmu, odwagi and last, but not least - patosu w sposób atrakcyjny niemal dla każdego.
Przekonałem się jakoś do niego po trzecim odcinku i już siedząc jak na szpilkach oglądałem do końca.
O tym należy powiedzieć, serial oparty na faktach. Każdy odcinek traktuje o innym aspekcie wojny, przed każdym jest wprowadzenie w postaci fragmentu wywiadu z weteranami z prawdziwej kompani Easy. HBO odrobiło pracę domową.
10 odcinków, podczas których amerykanie prą na Berlin. Bez cenzury, ale też bez niepotrzebnej przemocy. Podczas oglądania należy przygotować się na wylewanie łez, ale to chyba nikogo nie dziwi. Przyjdzie się przyzwyczaić do postaci i czasami z nimi pożegnać. Serię wieńczy krótka nota z losami każdego bohatera po zakończeniu wojny.

Koszmar Darwina (Austria 2004) - reż. Hubert Sauper
Dokument o tym, jak zmieniło się życie mieszkańców okolic jeziora Wiktorii po dziwacznym eksperymencie z wrzucenie agresywnej rybki wpośród rybek wegetariańskich. Przejęła ona kontrolę nie tylko w jeziorze, ale i w okolicznej gospodarce.
Autor zwraca przede wszystkim uwagę na absurd importowania całych ton filetów do pierwszego świata, podczas gdy mieszkańcy przymierają głodem nad szczątkami i łbami robaczywych ryb.
Opatrzony w ujęcia biedy na ulicach i płaczliwych kobiet, ale to typowe dla dokumentów o Afryce, czyż nie?

Krew z nosa (Polska 2004) - reż. Dominik Matwiejczyk
Zwykły film kumpli z bloku. Okropna amatorszczyzna. Choć aktorstwo u niektórych było bardziej przekonywujące, to naiwność i brak zdecydowania scenariusza psuje cały wysiłek. Ni to pastisz, ni dramat społeczny. Raz ma się wrażenie podobieństwa do Nienawiści Kassovitza, innym razem do Wściekłych pięści węża. Nazwanie tego filmem niezależnym to duże nadużycie.

Królik po berlińsku (Polska 2009) - reż. Bartosz Konopka
Niecodzienny i zabawny sposób mówienia o rzeczach na pozór śmiertelnie poważnych i oczywiście nieprzyjemnych. Komentarz Czubówny to strzał w dziesiątkę.
Wydawać by się mogło, że reżyser przegł, że ma podejście ignoranckie i bez szacunku. Ale nie. Trochę już czasu minęło, można sobie z tego tematu żartować. Zresztą balans między dowcipem a rzetelnym dokumentem jest zachowany.
Metraż średni, czyli bez niepotrzebnego rozwlekania.
Uwaga, nie oglądać dla wartości przyrodniczych. Raczej.

Krótki film o zabijaniu (Polska 1987) - reż. Krzysztof Kieślowski
Najlepszy film Kieślowskiego i jeden z najlepszych filmów polskich. Powoduje uczucie przytłoczenia i przygnębienia, jest trudny i gęsty. Miał ogromny wpływ społeczny - po jego premierze zniesiono karę śmierci.
Genialne zdjęcia i strzał w dziesiątkę z zastosowaniem nietypowego filtru. Warto obejrzeć chociażby dla świetnego młodziutkiego Mirosława Baki.

Księga ocalenia (Stany Zjednoczone 2010) - reż. Albert i Allen Hughes
Chciałem film postapokaliptyczny. Dostałem. W wydaniu amerykańskiego kotleta po hollywoodzku. Trudno chyba mówić o patosie w filmie w fikcyjnym uniwersum, ale jest on, jest piękna kobieta w postaci Mili Kunis, jest walka ze złem, oraz sam zły (stary druh Gary Oldman). Jest również beznadziejna scena bijatyki, oraz pościg z wybuchami.
Nastolatkowie żądni akcji się tym nasycą, ale zwolennicy Mad Maxa raczej nie.






L

La Strada (Włochy 1954) - reż. Federico Fellini
Wielki reżyser, wielki film. Dramat najwyższej klasy.
Bez żartów - jakoś nie połączyłem nazwiska z TYM Fellinim, myśląc, że oglądam kolejny film neorealistyczny. Jakież miłe zaskoczenie po seansie.
Dramat dokładnie tego rodzaju odpowiada moim gustom. Atmosfera podróży i występowania w cyrkach obwoźnych szczególnie mnie ekscytuje, a niestety nie ma wielu filmów na ten temat.
Nie to jest tu jednak najważniejsze. Z wypiekami oglądam każdą produkcję sprzed półwiecza z postacią osoby upośledzonej lub cofniętej w rozwoju. W tych czasach medycyna i psychologia nie były tak rozwinięte i wypowiedź na ten temat (w tym przypadku filmowa) zawsze była tak bardzo poetycka w swoim chłopskim podejściu. Nikt tego nie rozumiał, ale interpretacja artystyczna okazywała się bardzo trafna. Podobnie jest w Żywocie Mateusza Witolda Leszczyńskiego.
Spoiler: Bardzo sad end.

Lecą żurawie (Rosja [ZSRR] 1957) - reż. Mikhail Kalatozov
Ma facet rozmach. Te zdjęcia zjawiskowe, te kobiety podobnie urocze, te sytuacje plastyczne jak w poezji. Kto mu będzie wspominał chłam propagandowy przy takim stopniu wyczucia artystycznego? Europa się może uczyć i zazdrościć.
Dla wyższego przeżycia estetycznego można pominąć uśmiechem niektóre treści agitacyjne i przyjrzeć się historii. Albo temu jak ona jest sfilmowana. W latach 50. tego typu zdjęcia musiały robić wrażenie, bo innowacje widać w każdych dziesięciu sekundach. Polecam to i Ja, Kuba. Tzn. film taki, nie wiem czy Kuba poleca.

Ludzie podziemia (Stany Zjednoczone 1927) - reż. Josef von Sternberg
Najlepszy film niemy jaki widziałem. Protoplasta filmów gangsterskich i noir. Trochę mu duszno w formie niemej, ale zwolennika obrazów gangsterskich usatysfakcjonuje.
Reżyser (i scenarzyści) wykazał się niesamowitym wyczuciem dramaturgicznym, jak na tamte czasy. Narracja jest lekka, ale absorbuje uwagę całkowicie.
Film pokazuje czasy odległe, które często były portretowane w filmach współczesnych, ale nie ma to jak pierwowzór.






M

Mad Max Renegade (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Paul C. Miller
Okropne fun-fiction. Mieli samochody, kosztujące prawdopodobnie sześciocyfrowo, ale na aktorów poskąpiono. A szkoda, bo potencjał przelał się jak woda przez palce. Projekt od znajomych dla znajomych. Nie ociera się nawet o określenie "kino".

Made in Britain (Wielka Brytania 1982) - reż. Alan Clarke
Byłem tym zachwycony, bo dokładnie tego chciałem. Nie dramatu, w którym skin się z płaczem nawraca lub dotyka go wielka tragedia, tylko to: szelki, nonszalancki uśmiech, muzyka punkowa i tekst ju fokin łanka.
Pierwszy film telewizyjny, który dobrze czuje się w tej formie. Tim Roth dał wariacki pokaz swoich aktorskich umiejętności, a to był jego debiut.
Prawdopodobnie najlepsza czołówka wszech czasów (ex aequo z Wkraczając w pustkę). Tak wyglądałoby we wnętrzu głowy przeciętnego angielskiego skinheada lat 80.

Magia w blasku księżyca (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Woody Allen
Kolejny, coroczny film Allena i kolejny miło spędzony czas.
Nie czuję duetu aktorskiego, nie przepadam za Emmą Stone, nie gustuję w latach 20., nie mam w zwyczaju oglądania komedii romantycznych i ogólnie tyłka nie urywa, ale jednak w miarę podobał mi się.
Czekam jednak na coś bardziej interesującego. Może niech Allen wróci do grania we własnych filmach? Wtedy było ciekawie.

Majdan. Rewolucja godności (Ukraina 2014) - reż. Sergey Loznitsa
Pokaz przedpremierowy, łał, idziemy! DCF zorganizowało ciekawe wprowadzenie. Przyjechali studenci teatrologii oraz ich wykładowca z Ukrainy. Opowiedzieli nam o prawdziwym obrazie Majdanu, czyli innym, niż ten z mediów. Po godzinie filmu czułem każdy mięsień, bolały mnie strategiczne dla pozycji siedzącej punkty na ciele, a denerwować zaczęły pojedyncze, wychodzące z sali osoby. W tym wykładowcy.
Nie dziwię się zupełnie. Na film składa kilkanaście do bólu długich i statycznych ujęć, które od niechcenia kadrują fragment manifestacji. Wygląda to jak oglądanie livestreama - bez komentarza, bez podkładu muzycznego, bez pomysłu na ujęcia, ze śladowymi ilościami montażu. Na zdjęciu wygląda to, jakby można ich nazwać ekipą, ale ja miałem wrażenie, że operator ustawiał mimowolnie statyw z kamerą i odchodził sobie na 10 minut.
Nikt mi nic nie opowiedział w tym filmie, nic nie przybliżył, nie wyjaśnił, nikogo nie obronił, ani nie oskarżył. Zatrważająca obojętność. I nie, film nie jest mocny w swoim wydźwięku.

Manhattan (Stany Zjednoczone 1979) - reż. Woody Allen
Po prostu chciał zrobić film o swoim ukochanym mieście. I zrobił. Wrzucił tam jakąś historię miłosną dla niepoznaki i bum, mamy hit.
Allen gra tu jak zwykle, czyli mocno uzewnętrzniając siebie samego. Nie tak porywający jak reszta filmów Allena z Diane Keaton, ale wciąż warty czasu. Na pewno niezbędny by poznać w pełni kinematografię reżysera.

Marty (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Delbert Mann
A, taka mało znana, urocza ekranizacja sztuki teatralnej, o zwykłych ludziach i zwykłej miłości. Bez fajerwerków i szampana. Mimo tego bardziej ciepło ten film wspominam.
Piękny obraz Nowego Jorku połowy wieku XX.

Mary is happy, Mary is happy (Tajlandia 2013) - reż. Nawapol Thamrongrattanarit
Ciekawy komediodramat, bo oparty na wpisach przypadkowej użytkowniczki Twittera. Na początku śmieszny w absurdalny sposób. Czuć dziwne poczucie humoru reżysera. Później dłuży się potwornie i końca nie widać. Może dlatego, że pierwsza część to komedia, druga to dramat. Obie pierwszoplanowe bohaterki zagrały bardzo wiarygodnie. Film jest dopracowany znakomicie pod względem technicznym, niestety brakuje mu wykończenia fabularnego. Może reżyser powinien wylosować inną użytkowniczkę? Polecam, choć obejrzeć go będzie można prawdopodobnie tylko w nielicznych kinach studyjnych.

Matrix (Stany Zjednoczone 1999) - reż. Andy i Lana Wachowscy
Mój ukochany Matrix, szkalowany przez wielu (pozdro Kwintas).
Trudno pisać o swoich ulubionych filmach w obawie o skrajny subiektywizm, zahaczający o nadmierny entuzjazm.
Przełomowy pomysł w filmie. Wachowscy wzorowali się na wielu cyberpunkowych produkcjach i komiksach, a styl filmu to wielki zlepek wszystkiego. Ale kierunek w jakim szli jest z góry określony, bo film od fundamentu mógł istnieć tylko jako trylogia. Złożoność symboliki rozkłada na łopatki każdy argument przeciw filmowi.
Rola życia Keanu Reveesa. Obsadzony po warunkach, czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jedna z nielicznych pozycji cyberpunkowych na rynku filmowym. Oglądałem to około półtora tysiąca razy.

Moje własne Idaho (Stany Zjednoczone 1991) - reż. Gus Van Sant
Jeden z filmów pokazujący czyjąś perspektywę, więc naprawdę trudno się do niego odnieść, a ględzenie o genialnej formie jest nudne. Rzadko się spotyka film tak odważny z tamtego okresu.
Wiele różnych wątków w nim poruszono i, o dziwo, reżyser się w tym nie pogubił. Każdy otrzymał swój czas na wyjaśnienie, każdy został potraktowany tak samo. Profesjonalna robota - dziwne, że film nie ma większego rozgłosu, bo uważam, że zasłużył.
Po obejrzeniu ma się wrażenie przeciwne do pustki - że poznało się historię, a ona nas wzbogaciła.

Moon (Wielka Brytania 2009) - reż. Duncan Jones
Wspaniały, kameralny nastrój sci-fi, z wystrojem wnętrz a’la Star Trek ‘79. Widowisko jednego aktora, ale Sam Rockwell znakomicie uporał się wysoko zostawioną poprzeczką. Nie-sa-mo-wi-ta ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella i piękne zdjęcia na powierzchni księżyca (spoiler - zrealizowane w studio).
Najlepszy dowód na to, że da się zrobić film sci-fi bez eksplozji i pozaziemskich istot. 

Murzynka Pani X (Senegal , Francja 1966) - reż. Ousmane Sembène
Piękny film senegalski, pierwszy w historii kraju niepodległego. Pierwszoplanowa aktorka obsadzona najprawdopodobniej ze względu na urodę. Działająca na nerwy ścieżka dźwiękowa. Beznadziejne tłumaczenie oryginalnego tytułu: La noire de..., czy nawet wersji angielskiej: Black Girl.






N

Na los szczęścia, Baltazarze (Francja 1966) - reż. Robert Bresson
Dziwny eksperyment. Nie lubię takich. Ludzkość pokazana przez pryzmat życia osiołka, Baltazara. Czyli smutne i prawdziwe. Bleh.
Ten film jest jak kac moralny. Niby naturalna kolej rzeczy, ale mogłoby go nie być. Źle się czułem w kinie, w ten zły sposób. A ostatnia scena to zwykłe bestialstwo na moich uczuciach. Nikt mi nie musi wytykać oczywistego. Zajmij się czymś, Bresson.

Na skraju jutra (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Doug Liman
Porządny film science-fiction, z motywami humorystycznymi, a nawet miłosnymi. Tom Cruise się chyba nie starzeje. Znakomite efekty specjalne, które w większości naprawde zostały sfotografowane, a nie wyanimowane. Zresztą więcej pod linkiem, ileż można pisać o takim filmie.

Na wschód od Edenu (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Elia Kazan
Dlatego, że James Dean. To wystarczy, aby 3 inne osoby bez sprzeciwu nakłonić do seansu. I choć film wcale nie zachwycił, to i tak było w nim coś niezwykłego. Po pierwsze, pochylająca się kamera. Motyw do dziś nie za często eksploatowany. Po drugie, metoda aktorska, dziś już jednak oswojona, ale tamta wydawała się bardziej lśniąca. Po trzecie, tak, właśnie James Dean. Elvis Presley filmu. Jego osobowość pulsuje z ekranu tętnem porywczym i charyzmatycznym.
Czasami jest tak, że film czyni aktor, a to jeden z przypadków. I musisz z tym handlować.

Naciągacze (Stany Zjednoczone 2003) - reż. Ridley Scott
Wow wow, jakie zaskakujące zakończone, wow wow. Bardzo typowy, amerykański film, którego nie można opisać inaczej jak “polsatowy megahit”.
Ridleyowi dziękuję za wywołanie we mnie uczucia głębokiego dyskomfortu, gdy po tym, jak przez cały film przyzwyczaja się mnie do konotacji dziewczynka-córeczka, a na koniec wciska się ja w obcisłą sukienkę.

Nagi lunch (Stany Zjednoczone 1991) - reż. David Cronenberg
Ja i surrealizm się nie lubimy. Brak sympatii wynika z braku wspólnych zainteresowań, wspólnego języka, porozumienia po prostu.
Wiedziałem, że to jeden "z tych". Pomyślałem, że damy radę, może akurat ten będzie inny. Niestety nie.
Więc nie ma co mówić o minusach. Plusem jest to, że mimo farsy fabularnej film nie wydaje się słaby czy tandetny, tylko niecodzienny. Pędzi w sobie znanym kierunku, ale wygląda, jakby wiedział co robi. Typowe dla reżysera Muchy, obślizgłe rekwizyty w postaci gadających odbytami robali.

Nanuk z północy (Stany Zjednoczone 1922) - reż. Robert J. Flaherty
Zaskakująco ciekawy dokument, który niedługo obchodzić będzie setną rocznicę. Podobno dużo scen było inscenizowanych, ale mnie to nie interesuje, dopóki oglądam prawdziwego Eskimosa na prawdziwym śniegu. W końcu i tak musiał tę rybę upolować, nawet jeśli przy pomocy darowanego harpuna, a nie, jak my, kupić w supermarkecie.
Swoją drogą niesamowite zwyczaje tamtejszych ludzi. Zupełnie inny świat, który okazał się niezwykle interesujący, mimo pozornej monotonności życia.

Nazarin (Meksyk 1959) - reż. Luis Buñuel
Zamysł prawidłowy (obnażenie hipokryzji kościoła, rozterki moralne księdza), ale wyszło okropnie tandetnie. Film jednak daje do myślenia. Jakby Jezus miał zejść na ziemię, to tak właśnie byśmy się zachowali.
Główny aktor poradził sobie koncertowo z rolą skromnego księdza, tym bardziej rzucając to w kontrast z jego udziałem w Viridianie. Klasa.

Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków (Rosja 2012) - reż. Aleksei Fedorchenko
Ciekawa komedia o tytułowej grupie etnicznej, ukazująca ich zwyczaje miłosne. Czasami wieje artyzmem, ale wrażenie pozostawia dobre. Warto obejrzeć przede wszystkim dla pięknych zdjęć krajobrazów górskich zachodniej Rosji.

Niebo nad Berlinem (Niemcy 1987) - reż. Wim Wenders
Piękny fragment kina kontemplacyjnego. Kojarzy mi się z samotnym wypadem na seans filmowy w pubie, ulokowanym w bocznej uliczce. Ciemne piwo, papieros i unikanie kontaktu ze światem zewnętrznym. Tylko ekran. Przeżyć go trzeba w środku i tam powinien pozostać. Później można iść na jazz session i wrażliwie fantazjować na temat głównej aktorki.
Ponieważ prawdziwym aniołem była tu Solveig Dommartin. Reżyser oddał jej hołd pięknymi zdjęciami i poetyckimi monologami. Takie były zresztą pewnie jego intencje.
Poza tym mam słabość do filmowych ze stolicami krajów europejskich w tle.

Niepamięć (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Joseph Kosinski
Chyba trafiło na niego w dobry dzień, bo niesamowicie mnie oczarował. Wszelkie odniesienia do innych filmów sci-fi odbieram nie jako kalkowanie, ale jako hołd. Bardzo miły nastrój, mimo raczej nieprzyjemnych wydarzeń.
Podręcznikowy, dobry film. Od konstrukcji fabuły, przez dialogi, po stronę techniczną. Nic więcej nie można o nim powiedzieć, bo jest tak nudno porządny.

No time (Stany Zjednoczone 1994) - reż. Darren Aronofsky
Podobno projekt akademicki Aronofskiego. Jednocześnie dobry i słaby. Dobry, jak na projekt akademicki, słaby, jak na reżysera tego kalibru. Ale uznajmy to za zamierzchłą przeszłość i skupmy się współczesnych produkcjach tego reżysera, bo są naprawdę niesamowite.






O

Obcy - 8. pasażer “Nostromo” (Stany Zjednoczone 1979) - reż. Ridley Scott
Wielkie zaskoczenie, kiedy okazało się, że to wcale nie kolejny hollywoodzki gniot, a porządny dramat, tyle że z wielkim, ociekającym płynami ustrojowymi paskudztwem.
Ikona kina grozy/sci-fi. Niczego lepszego nie było i już nie będzie. A scena z półnagą Sigourney Weaver wślizgującą się do skafandra kosmicznego jest w moim top 10 scen rozbieranych.

Obywatel (Polska 2014) - reż. Jerzy Stuhr
Cóż jeszcze mogę dodać? Patrząc ostatnio na każde wystąpienie pana Stuhra mam wrażenie, że chciał chyba coś konkretnego osiągnąć i usidłał się we własnym wyobrażeniu i filmu i jego recepcji. Szkoda. Nawet nie wiem czy to brak skromności czy naiwność. W każdym razie coś poszło nie tak, a autor krytykę przyjmuje zbyt do siebie.

Omen (Stany Zjednoczone 1976) - reż. Richard Donner
Reżyser otworzył sobie drzwi do kariery. Chociaż historia prosta jak drut, to narastanie napięcia i sterowanie nim jest całkiem wyrafinowane. Jednak ma się wrażenie, że film do niczego nie dąży, że jest o niczym. Jakieś dziecko, czasem ktoś umrze, ale tak naprawdę co jest meritum? Sam pościg za gówniarzem, diabeł wcielony, czy co?
Co to za moda, na podstarzałych facetów jako mężów i ojców w produkcjach lat 70.? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Wciąż dobry film.

Omen II (Stany Zjednoczone 1978) - reż. Don Taylor
Żart chyba, profanacja. Z pierwszą częścią to on ma tylko tytuł wspólny. Cieńka jak barszcz obsada, śmieszne raczej, niż straszne sceny i jeszcze ta z potrąceniem przez ciężarówkę to ostatni gwóźdź w trumnie.
Złota zasada kontynuacji. Don’t.

Opętanie (Włochy 1943) - reż. Luchino Visconti
Trochę zdezorientowany film neorealistyczny, bo nurt ten gdzieś przebija się w tle, ale raczej nie stanowi głównego wątku. Za długi, jak na historię, którą opowiada. No, dobra, co tu dużo mówić, nudny jest i tyle.
Wątki miłosne mogą się podobać, również generalnie maniera włoska, więc na pierwszy ogień z neorealizmu pasuje dobrze. Nie znosi próby konkurencji z innymi dziełami nurtu.

Opowieści księżycowe (Japonia 1953) - reż. Kenji Mizoguchi
Obejrzany w ramach pańszczyzny, ale nie mam poczucia straconego czasu.
Moralizatorstwo, przeteatrzona gra (typowa dla Japonii, mam wrażenie), ale historia piękna i smutna. Japońskie gawędziarstwo stoi na wysokim poziomie, nie da się ukryć.
Nie przywykłem jednak do tak czarno-białych, wyrazistych postaci i wydarzeń. Urok, który do mnie nie przemawia.

Osiem i pół (Włochy 1963) - reż. Federico Fellini
Ty spryciarzu, ty. Nie mam pomysłu na film więc zrobię film o braku pomysłu na film. Ti, ti, ti cwaniaczku ti.
Każdy ma takich reżyserów, których mimo światowej sławy i reputacji geniusza po prostu nie polubi. Obejrzy, pochwali, ale się nie zakocha. No cóż, Marylin Monroe nie każdego zapewne uwiodła, tak jak mnie nie zachwycił Fellini. Listy z pogróżkami można wysyłać pod adres podany tutaj.
Polubiłem Marcello Mastroianniego, wszystkie kobiety w obsadzie były wyjątkowo utalentowane i piękne, a zdjęcia niezwykle pomysłowe. Mimo to film pozostawia uczucie pustki jak słaby koncert ulubionego artysty. Fajnie, że widzę was na żywo, szkoda, że dajecie tyłka.
Nie ma tu konkretnego powodu. Dalej, tłumacz się, Federico Fellini wielkim reżyserem był i basta. Nie kwestionuję, nikt nie potrafił by lepiej zrobić filmu o brak pomysłu na filmie, ale jest w tym filmie coś, co powoduje uczucie ogromnej bezcelowości. Więc gratuluję wyczucia do aktorów i może stworzenia bezpretensjonalnej atmosfery snobizmu.

Ostatni etap (Polska 1947) - reż. Wanda Jakubowska
Temat holocaustu niewdzięczny. Trudny w opowiadaniu, trudny w odbiorze, krytykowany w recepcji lub gorzej - ignorowany. Podobnie i tutaj. Film wielki za granicą, w Polsce nieznany.
Autorka przeżyła obóz, więc produkcja jest autentyczna.
Istnieje pewna dramaturgia, nieskomplikowana fabuła, ale nie można docenić waloru dokumentalnego. Choć pewne elementy się nie zgadzają, to scenografia i garderoba są autentyczne, a sposób traktowania więźniów przez władze esesmańskie autorka poznała na własnej skórze.
Film piękny, scena finałowa dramatyczna jak trzeba. Szkoda, że więcej się o nim nie mówi.
Aha, oparty na faktach.






P

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (Włochy, Stany Zjednoczone 1968) - reż. Sergio Leone
Motyw harmonijkowy jest odzwierciedleniem nastroju całego filmu. Odszedł on od formy dolarowej trylogii, ale i tak jest świetny. Fabuła jest dużo bardziej złożona, żeby nie powiedzieć ambitniejsza. Brakuje jednak mojego ulubieńca Clinta Eastwooda.
Jeden z tych, na temat których trudno się wypowiedzieć, pomimo, że się podobały. Nie pozostaje mi nic innego, jak pochwalić enigmatycznego Charlesa Bronsona, który do ostatniego momentu nurtuje i ekscytuje.

Pi (Stany Zjednoczone 1998) - reż. Darren Aronofsky
Jestem świeżo upieczonym fanem tego pana. Pi mnie przekonało. Znałem jego możliwości z Requiem dla snu i Czarnego łabędzia, ale cofnięcie się do długometrażowego debiutu zadziałało ostatecznie. Nie jest on najgenialniejszym filmowcem wszech czasów, ale to jak nakręcony i zmontowany jest Pi to zapowiedź wielu kolejnych gigantycznych produkcji.
Psychodeliczny nastrój w filmie sprawia, że czujemy się jak wewnątrz głowy bohatera. Objawy w zachowaniu wskazują na schizofrenię, ale później dostajemy inne możliwe rozwiązanie. Jednak fabuła znajduje się na drugim planie. Na pierwszym - forma, konwencja, która jest definicją psychodeli.
Uwielbiam tego rodzaju produkcje, które nacisk kładą na wbicie widza w ten dziwny stan niedowierzania i niepokoju. Do tego właśnie jest kino - aby pokazać alternatywny świat w sposób niezwykle bezpośredni, ale bezinwazyjny. Aronofsky wie co robi, niechaj zajdzie daleko w okrutnym świecie Hollywoodu. I niech nie zmienia dilera.

Pierwsi na Księżycu (Rosja 2005) - reż. Aleksey Fedorchenko
Interesująca parodia propagandowych kłamstw i spotów agitacyjnych związku sowieckiego z nierozerwalną nutą typowej rosyjskości, widocznej w każdej ichniej produkcji.
Produkcje tego autora zawsze wydają się być interesujące (Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków), a po obejrzeniu czar pryska.

Pięćdziesiąt twarzy Greya (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Sam Taylor-Johnson
W tekście się nagadałem. Dodam tylko, że pisząc tę notkę po kilku tygodniach od seansu stwierdzam, że świat obszedł by się od tego filmu, jako filmu tylko. Taka dwugodzinna średniawka, nic co zmieniłoby kinematografię.


Piękna praca (Francja 1999) - reż. Claire Denis
Choć ładnie sfotografowany, siedzenia nie urywa, ale posiada chwalebne przesłanie, które zawoalowane jest w dziele w sposób dojrzały i przemyślany. Uwielbiam Denisa Lavanta, tutaj rozwalił na kawałki ostatnią scenę. On to potrafi.

Pod Mocnym Aniołem (Polska 2014) - reż. Wojciech Smarzowski
Niepochlebne opinie na temat filmu długo powściągały mnie przed jego obejrzeniem, ale nadszedł czas. I regret nothing.
Znakomita historia, prawdopodobnie głównie dzięki Pilchowi. Bardzo dobrze nagrany, prawdopodobnie dzięki już wyrobionemu kunsztowi Smarzowskiego. I kapitalny montaż. Wszystkie te elementy sprawiają, że film trafia do nas jak przez wenflon. Naprawdę czuje się ten odór, kaca, upokorzenie. A chaotyczna konstrukcja dopełnia dzieła i mamy wrażenie jakbyśmy tracili świadomość wraz z bohaterem. Znakomicie, pokłon w pas!
Jedyny zarzut to tyle, że dialogi literackie nijak nie sprawdzają się w filmie.

Powiększenie (Włochy, Wielka Brytania 1966) - reż. Michelangelo Antonioni
Dynamiczny, enigmatyczny, nieco surrealistyczny.
Czy wszystko jest takie, jakie się jawi? Czy świat w zapamiętanych obrazach jest lepszy, niż prawdziwy? Czy warto tego dociekać, czy lepiej żyć w niewiedzy?
Takie pytania zadane są widzowi, a ja je przekazuję. Ponieważ nie można tego filmu oglądać dla fabuły. Ona nic nie znaczy, jest sytuacją hipotetyczną, służącą zobrazowaniu powyższych pytań. Dlatego bohaterowie są trochę dziwni, trochę na wyrost, jakby celowo przebarwieni. Chwała taśmie kolorowej, bo film nabrał prawdziwych barw, dzięki temu wszystko wyglądało bardziej jak w kalejdoskopie. Dużo kontrastu, silnej zieleni wspomaga mozaikowość obrazu.
Nie robi on takiego wrażenia, jakie obiecuje, ale na pewno znajdzie swoich zwolenników.
 
Prosta historia (Stany Zjednoczone 1999) - reż. David Lynch
Wzruszająca i prosta. Nie da się bardziej prosto i bezpretensjonalnie. Urzekła mnie absolutnie. Wszystko jest tak, jakbym to sobie wyobrażał, gdybym miał kręcić podobny film. Aktor wygląda jak prawdziwy weteran, zresztą mimo roli biograficznej, odnoszę wrażenie, że to również film po trosze o nim.
Zadziwiające, że akurat Lynch jest autorem tego filmu. Jedynie głęboka analiza psychiki swoich bohaterów może zdradzać jego rękę.
Piękny film drogi, choć w nieco wolniejszym tempie.

Przygoda (Włochy 1960) - reż. Michelangelo Antonioni
Nie mylić z Lego Przygodą, która swoją drogą prawdopodobnie jest lepsza. Nie wiem, ale teraz chyba sprawdzę. To nie cynizm. Wszystko, byleby zatrzeć rysę po Przygodzie Antonioniego. Określenie “dzieło sztuki” do tego filmu bardzo pasuje, ponieważ nikt go nie rozumie, ale że sprawia wrażenie filmu głębokiego, to nikt tego nie przyzna. Taka jest prawda. Przemęczyłem seans, sam nie wiem w jakim celu. Ani nie utożsamiałem się z żadnym z bohaterów, ani z ich emocjami, a już kolejne sceny były coraz sztuczniejsze. 
Nie wierzę w rzeczywistość, którą stworzył reżyser. Ciekawe, czy on sam wierzył.







Q

Q (Francja 2011) - reż. Laurent Bouhnik
Kolejny erotyczny film francuski o niczym i ze znikomym przekazem. Wart obejrzenia ze względu na jedną scenę, ale od tego równie dobrze są specjalne strony w Internecie.






R

Reżyseria: Woody Allen (Stany Zjednoczone 2012) - reż. Robert B. Weide
Jeśli ktoś zna jako tako osobę Allena i kojarzy podstawowe o nim fakty, to niczego nowego się z filmu nie dowie. Nie mniej zachęcam do obejrzenia, bo to nie jeden z tych dokumentów, który pokazuje zdjęcia i listy, tylko taki, który towarzyszy osobie dokumentowanej. Są ciekawe wywiady z jego najbliższym otoczeniem, jak również z nim samym. Ale trzeba go lubić, inaczej wyda się on osobą okropnie pretensjonalną.

Rio Bravo (Stany Zjednoczone 1959) - reż. Howard Hawks
Amerykański western, w krwisto amerykańskim stylu. Anielskiej urody Angie Dickinson - film warto obejrzeć chociażby dla sceny, w której występuje w negliżu. John Wayne pała charyzmą i budzi moją ogromną sympatię rolą poczciwego szeryfa w małym miasteczku. Bardzo prosta konstrukcja fabularna sprawdza się bezbłędnie jeśli pragniemy akurat takiego nastroju, czyli nie wymagającego westernu.
Przekomiczna postać Waltera Brennana.

Romance (Francja 1999) - reż. Catherine Breillat
Dramat miłosny o subtelnym odchyleniu pornograficznym. Świetna rola Caroline Ducey. Okropny plakat kinowy.
Ciekawostka: jednego z amantów gra Rocco Siffredi. Jeszcze zanim rozbijał się po Polszy i podrywał urzędniczki Straży Miejskiej.

Romper Stomper (Australia 1992) - reż. Geoffrey Wright
Film o najlepszym tytule ever. Oznacza on nazwę glanów, od których potem nazywano skinheadów w Australii. I brzmi super.
Bo to film o nich. O nienawiści międzyrasowej i jej konsekwencjach. Co złego zrobisz, to do ciebie wróci. Pokrzepiająca myśl.
Nie mogę nie wspomnieć Russella Crowe’a, który genialnie gra tutaj ostatniego skurwiela. Film surowy i nieprzyjemny, właśnie taki jaki ma być.

Rozmowa (Stany Zjednoczone 1974) - reż Francis Ford Coppola
Tak świetnie się zaczynał, tak sobie temat rozłożył, takim montażem nas zauroczył i tak się po kościach rozszedł. Szedł w dobrym kierunku i jakoś nie utrzymał napięcia. Nie oddano odpowiednio uczucia, które mógł odczuwać bohater. BYĆ MOŻE jest jakieś tło polityczno-społeczne, które wspomaga to dzieła, a ja o nim nie wiem. Jeśli tak, daj znać.
Spoiler: facet ześwirował, potem zagrał sobie kawałek na saksofonie i wsio. I ain’t no psychology expert but I call that one bullshit.

Ruin (Stany Zjednoczone 2012) - reż. Wes Ball
Krótki metraż ( :D ) o potwornie wyrwanym z kontekstu pościgu. Nie ma wątpliwości, że osadzony w być może w postapokaliptycznej, nieokreślonej przyszłości. Animacja jest na wysokim poziomie, a autor to prawdziwy talent.
Film pokazuje dokładnie to, co widz chciałby zobaczyć, bez żadnej głębi. Z ta świadomością można spokojnie obejrzeć tutaj i niczego nie żałować.

Rzeka Czerwona (Stany Zjednoczone 1948) - reż. Howard Hawks
Mówiąc [niechętnie] o najbardziej męskich filmach, ten niewątpliwie będzie w pierwszej dziesiątce. Abstrahując od spluw, bójek i gorsetów niemiłosiernie wyciskających biust - inne elementy składają się na film tego miana. Przede wszystkim zajęcie bohaterów. Zostanie kowbojem to, nawet w Polsce, marzenie wielu małych chłopców. Poza tym braterstwo i rywalizacja, kodeks honorowy oraz wytrwałość. O tym jest ten film, o misji, która jest i zmorą i przygodą. Podczas niej dopiero krystalizuje się prawdziwy charakter lub jego brak.
Na minus zakończenie. Tyle pozytywnego testosteronu, zaangażowania widza w historię, napięcia nawet i wszystko to spieprzone w ostatniej sekwencji.

Rzym, miasto otwarte (Włochy 1945) - reż. Roberto Rossellini
Przypomina mi kilka powojennych produkcji polskich (np. Świadectwo urodzenia). W gruncie rzeczy wszystkie były na jedną nutę - marność, przemoc, niesprawiedliwość, umierająca nadzieja. Nie dziwota, ale filmy te po takim czasie są niezwykle ciężkie w odbiorze. Może jednak to dobra lektura, żeby trochę pogłębić świadomość czasów, których już nawet nasi dziadkowie nie pamiętają.
Ważny, w nurcie neorealistycznym, w tej chropowatej, nieprzyjemnej jego sekcji.






S

Scarface (Stany Zjednoczone 1932) - reż. Howard Hawks
Odtwórca głównego bohatera co najmniej dziwny. Prawdopodobnie wychowany na kinie niemym w filmie dźwiękowym ze swoją teatralną manierą wygląda trochę jak klaun. Fabuła pędzi, żeby nadążyć ze wszystkimi wątkami z powieści. Zupełnie niepotrzebnie.
Ogląda się przyjemnie, choć nie porywa. Czy przeszedł próbę czasu? Raczej średnio. Jako entuzjasta gatunku gangsterskiego stwierdzam, że brakuje tu nieco autentyczności. Ale wtedy znów spoglądam na rok produkcji i wszystko jest w porządku.

Seed (Stany Zjednoczone 2012) - reż. Tyson Wade Johnston
Bardziej ambitny niż Ruin, ale mniej udany. Być może autor ugryzł więcej niż był w stanie przeżuć? Ponieważ film wygląda jak opowiadanie sci-fi napisane przez nastolatka, z fascynacji gatunkiem. Prawda, że ukończone, dopracowane, ale niestety na zbyt niskim poziomie, aby mówić o ambitnym filmie krótkometrażowym. Efekt powszechnej dostępności technologii filmowej. Ale co ja narzekam, nie było tak źle, jak w przypadku Mad Max Renegade.

Sex with Strangers (Stany Zjednoczone 2002) - reż. Harry Gantz, Joe Gantz
Dokument z czasów zachłyśnięcia się możliwościami kamer VHS. Nagle każdy mógł robić filmy i każdy faktycznie robił. Jedni mieli wysokie ambicje i poważne tematy na myśli, ale oczywiście czas zmiótł ich z kart historii kinematografii. Ale dlaczego?
Za niesłychaną sztuczność i reżyserowanie materiału dokumentalnego. Za formę w stylu MTV, czyli wynoszenie taniej i nieciekawej historyjki na poziom sensacji przez kilka sprowokowanych sytuacji i pornograficzną treść. Słabe.

Shrek (Stany Zjednoczone 2001) - reż.Vicky Jenson, Andrew Adamson
Prześmieszny w wersji polskiej. Duet gadającego osła i ogra samotnika jest bezbłędny. Nie boję się tak wcześnie nazwać tego klasyką. Doczekał się około kilku tysięcy miernych kontynuacji. Zrobił furorę wśród dzieci i zgarnął górę nagród filmowych.

Siekierezada (Polska 1985) - reż. Witold Leszczyński
To chyba mój ulubiony polski reżyser. A to chyba mój ulubiony jego film.
Opowieść o poecie szukającym kontaktu z naturą i z człowiekiem. Niesamowita podróż, podczas której spotyka on postaci, które go fascynują czy nawet jakoś na niego wpływają. Chłonie świat otaczający go z wielką fascynacją. Zwraca uwagę na rzeczy, które uznawalibyśmy za naturalne. No właśnie, bo on naturalności szuka.
Piękna, poetycka historia, pierwotnie napisana ze Stachurą. Dotarła do mnie, weszła do krwiobiegu. Chwilowo scaliłem się z ekranem. Rzadkie doznanie.

Skin (Holandia 2008) - reż. Hanro Smitsman
Wypada świetnie na tle mocnej konkurencji. Nie mogę zgodzić się z zarzutem, że to zwykła podróba. Zresztą nie istnieje chyba monopol na tematykę neonazistów.
Wszystko tu jest szorstkie, denerwujące. Scena z krwią z nosa to majstersztyk. Jedna z tych, którą się zapamiętuje na zawsze.

Skyfall (Wielka Brytania 2012) - reż. Sam Mendes
Dobrze spędzony czas przy Bondzie. Nie darzę go wyjątkową sympatią, ale też się nie zawiodłem. Kawał dobrego kina akcji.

Słodkie życie (Włochy 1960) - reż. Federico Fellini
Widzę teraz analogie między tym a Wielkim pięknem Sorrentino, które mu zarzucano, ale dla mnie wcześniej niewidoczne. Marcello to młody playboy, energiczny i cyniczny, Jep to podstarzały playboy, który odarł się już dawno z naiwności, że naprawdę uda mu się znaleźć czy to słodkie życie, czy piękno. Nawet małe.
Udało się to Felliniemu. Przyłożył lustro do mord włoskiej śmietanki, aż pękło w zderzeniu z obnażoną pustką ich żywota. I choć film jest czarno-biały, to widać kolory i blask blond fryzur i czerwonych roadsterów. Mimo to napięcie narasta i obrzydzenie wywołane ich zachowaniem osiąga szczyt. Są ohydni, wiedzą o tym, tkwią w tym uzależnieniu świadomie i uparcie.
Film niesamowity, świetnie czujący się w swoich trzech godzinach. Mastroaianni czuje się tu jak ryba w wodzie i pędzie swoim cabrio jak łyżwiarka figurowa po lodzie, z gracją, nonszalancją, dumą.
Gratuluję Felliniemu umysłu. Ja nie muszę go kochać, ale szacunek ma mój największy.

Sokół maltański (Stany Zjednoczone 1941) - reż. John Huston
Podręcznikowy przykład filmu noir. Gwiazdkę niżej niż Wielki sen, ale wciąż bardzo przyjemny. Wciąga, bawi, uczy, zabawa dla całej rodziny!
Bogart jak zwykle nie zawodzi. Otoczony jest rewolwerami celowanymi z biodra i pięknymi kobietami. Akcja rozchodzi się o tytułowy posążek, ale to pretekst do kolejnej kryminalnej produkcji. Obowiązkowa noirowa pozycja.

Solaris (Rosja 1972) - reż. Andriej Tarkowski
Ekranizacja jednej z moich ulubionych powieści Lema. Biada temu kto ją sprofanuje. Ale nie oszukujmy się, przenieść coś tak skomplikowanego na ekran jest bliskie niemożliwemu.
Nie podołali amerykanie próbując skomercjalizować Lema, bo wsadzili Clooneya w błyszczący kostium.
Tarkowski poszedł w typowa dla siebie stronę, czyli poetycko naturalistyczną i też mu się nie udało. Uchwycić sensu Lema oczywiście, bo sam film broni się jakoś. Ma świetny klimat. Tania, tandetna sceneria lat 70. przywodzi na myśl niektóre produkcje Fassbindera (szczególnie Świat na drucie). Film ten ogólnie postrzegać można jako autorską wypowiedź, bardziej niż ekranizację, a wtedy recepcja będzie zupełnie inna. Znośna.

Spirited Away: W krainie Bogów (Japonia 2001) - reż. Hayao Miyazaki
Film wspaniały, choć familijny, bla, bla, wszytsko jest w tekście. Jedna ważna rzecz, której tam nie dodałem.
Produkcja tworzy tak ciepły nastrój animowanego fantasy, że samo wspomnienie o niej w gorszy dzień powoduje ciepłe poczucie w brzuchu i chęć ponownego seansu. Nie żartuję, to film z tych, do których się wraca na poprawę humoru. Well done, mr. Miyazaki, stworzył Pan nie tylko znakomity film, ale i przystań otuchy.

Stalker (Rosja 1979) - reż Andriej Tarkowski
Nie ma prawie nic wspólnego z grą, która ukazała się później.
Film o człowieku poszukującym szczęścia. Skłania do refleksji, do zadawania sobie, uwaga - egzystencjalnych pytań. Umożliwia rozmyślanie, bo niektóre sceny są długie i bez skomplikowanej treści. Są odniesienia do totalitaryzmu, ale dzieło pozostaje mimo wszystko uniwersalne.

Stroszek (Niemcy 1977) - reż. Werner Herzog
Bardzo trudny w odbiorze, ale nie ze względu na przybijającą historię tytułowego bohatera.
Filmowany na szybko, z aktorami drugoplanowymi chyba zaczepionymi na ulicy. (Nie mogę przestać myśleć jakby on wyglądał, gdyby nie powstał na kolanie. Nie chodzi mi o zmarnowany potencjał, bardziej dopracowanie szczegółów). Do dziwnej postaci Bruno Schleinsteina trzeba przywyknąć, bo w filmie gra nie siebie, ale sobą. Tylko wielki reżyser mógł z tych czynników ulepić dzieło pełne i paraboliczne.
Sekwencja końcowa ratuje go przed pozostaniem w gronie filmów średnich.

Szczęki (Stany Zjednoczone 1975) - reż Stevien Spielberg
A jednak można zrobić porządny thriller, zarówno fabularnie jak i technicznie. Szczęki mistrzowsko podtrzymują napięcie. Główny motyw legendarnej ścieżki dźwiękowej stworzony jest zaledwie z trzech nut. Można? Można.
Uwaga, spoiler: zabójcą jest żarłacz biały.

Szukając Vivian Maier (Stany Zjednoczone 2013) - reż. John Maloof, Charlie Siskel
Ciekawy i inspirujący. Forma zalatuje wysublimowaną produkcją Youtubową, ale ogląda się miło.
Dzięki filmowi możliwe jest poznanie postaci tak intrygującej jak Vivian. Po obejrzeniu ma się ochotę odkurzyć swojego analoga i pstrykać sobie zdjęcia w każdej witrynie.






Ś

Święta czwórca (Czechy 2012) - reż. Jan Hřebejk
Zabawna czeska komedyjka, o zabarwieniu erotycznym. Nic szkodliwego, nic wyuzdanego. Dla typowej Grażyny idealne.
Nie rozumiem tylko dlaczego cały film musi być tak potwornie pomarańczowy. Mało ambitne kino, ale zabije niecałe półtorej godziny. Typowo czeskie.






T

Tajemnice Los Angeles (Stany Zjednoczone 1997) - reż. Curtis Hanson
Wspaniały, oldschoolowy kryminał. Jest wszystko, dobry glina, zły glina, jeszcze-niewiadomo-jaki glina, zbrodnia, korupcja, hajs, kobiety. Wszystko w dobrym smaku i trzymając w napięciu.
Czyli klasyka Hollywoodu. Dać ludziom to, czego chcą, najlepiej jak się da. Jeśli tak na to patrzeć, to film jest znakomity.
Plejada gwiazd wychodzi na dobre. Ścierają się nie tylko ich bohaterowie, ale i sami aktorzy. Każdy inny, ale wszyscy tak samo dobrzy.
Megahit Polsatu jak nic.

Terminator 2: Dzień sądu (Stany Zjednoczone 1991) - reż. James Cameron
Najlepszy z Terminatorów, co kłóci się ze stwierdzeniem, że kontynuacja nie może przerosnąć części pierwszej. Jakoś Schwarzeneggerowi lepiej w roli dobrego, niż złego.
Film kultowy. Sceny, teksty, kostiumy, schemat fabularny - wszystko przeszło do historii kina i było kopiowane miliard razy.
Nie wielkie kino, ale mimo wszystko obowiązkowe.

Tess (Wielka Brytania 1979) - reż. Roman Polański
Polański oficjalnie stracił moje zaufanie tą produkcją. Wykorzystał swój autorytet do zekranizowania powieści, którą prawdopodobnie uwielbia, ale niestety nie każdy dzieli jego entuzjazm. Moje rozczarowanie filmem wypływa stąd jak również ze szczerej nienawiści do filmów kostiumowych, czego jedynym wyjątkiem jest Barry Lyndon Kubricka.
Przepiękna aktorka w głównej roli ma mimikę wystruganą z drewna. Szkoda.

Rover (Australia 2014) - reż. David Michôd
Czyżby najlepszy film w 2014? Rok się jeszcze nie skończył, a ja nie sądzę, aby coś przebiło postapokaliptyczny film drogi z Holdenem Commodore w obsadzie.
Jeden z tych, w których nie to “o co chodzi” jest ważne, a raczej “jak”. Wszystko jest tu proste - zabaili mu auto, więc ich ściga. Znieczulica społeczna usprawiedliwiona tajemniczą zapaścią, o której wspomina się jednym słowem. Siedź po prostu na tyłku i oglądaj, a gwarantuję, że ci się spodoba.
Na pierwszym planie ciekawy związek obcych sobie facetów, których nie łączy początkowo nic, oprócz wspólnej destynacji. Ich stosunki stopniowo zacieśniają się, ale bez amerykańskich klisz, bo da się.
Tyle o tym filmie mówiłem, rekomendowałem go i rozmyślałem o nim, a dalej nie wiem czym jest tytułowy Rover.

The Story of Film - Odyseja filmowa (Wielka Brytania 2011) - reż. Marc Cousins
Filmowy zarys historii filmu przedstawiony w piętnastu godzinnych odcinkach. Zawiera mnóstwo wywiadów z twórcami i fragmentów filmów nienależących do głównego nurtu. Stworzyłem sobie ich długą listę i teraz ona wyznacza mój repertuar.
Autor wprowadza nas w tematykę ciepłym głosem i z nietypowym Irlandzkim akcentem, który początkowo męczy, a później staje się synonimem szczerej pasji do filmu. Idealna pozycja dla osoby chcącej poznać dzieje kina na świecie.
Dostępna na DVD.

To nie Kalifornia (Niemcy 2012) - reż. Marten Persiel
Znakomity dokument o tematyce zupełnie mi niebliskiej, ale jarającej mnie w dziwny sposób. Fascynowały mnie zawsze te krókie (sic!) klipy, kręcone przez rybie oko, skaczących na deskach nonkonformistów w za szerokich spodniach.
Tu jednak, oprócz znakomitych materiałów wideo, jest świetnie opowiedziana historia chłopca z miejscem zamieszkania w NRD, ale duchem w RFN. Jego historia, może zbyt dramatycznie przedstawiona jak na dokument, jest poruszająca. Mimo, że nie zmienił świata i tak warto obejrzeć, ponieważ świetnie są oddane realia Berlina lat 80., przedzielonego w poprzek żelazną kurtyną. Zamiast nudnych dat i nazwisk polityków, wykład z historii z perspektywy buntujących się nastolatków.
EDIT K***A: Coś mi śmierdziało. Wszystko było zbyt idealne. Po krótkim research’u oczywiście okazało się, że film jest poustawiany, inscenizowany niemal w całości. Ogromne rozczarowanie.
EDIT2: Ochłonąłem już. Osiągnąć taki stopień autentyczności nie było łatwo. Poza tym jest to majstersztyk tak czy inaczej. Kawał dobrego kina skateboardowego, posiadający każdy jego element, doprowadzony do perfekcji. Najlepsza muzyka, najlepsze ujęcia, najlepszy montaż. A [jednak] współczesne zdjęcia pokazują tylko jak bardzo wschodni Berlin wciąż jest wschodni. Właściwie to polecam jeszcze bardziej stanowczo. Szczególnie po niedawnej wycieczce do Berlina. Świetny nastrój.

Tokijska opowieść (Japonia 1953) - reż. Yasujirô Ozu
Tytuł kojarzy się z filmem gangsterskim, ale nic z tych rzeczy. Znakomicie sportretowana typowa (?) japońska rodzina. Jak zawsze w przypadku wschodnich produkcji, trzymała mnie wpatrzonego w ekran ze zwykłej ciekawości innej kultury. Film o nastroju niesamowicie spokojnym, chociaż nie sielankowym. Cały czas zadziwiał mnie stoicki spokój ojca rodziny.

To właśnie Anglia (Wielka Brytania 2006) - reż. Shane Meadows
Ciekawie przedstawione różne stopnie neonazizmu: od stylu ubioru i fryzury po silne nacjonalistyczne poglądy. A w środek wrzucony zdezorientowany chłopiec (niezwykle wiarygodny Thomas Turgoose), który szuka zrozumienia i przyjaźni. Film trąci familijnym dramatem w niecodziennych okolicznościach, ale szybko wraca na szorstki, nienawistny tor.
Stephen Grahan znakomicie wciela się w mroczną postać skinheada. Widz zapiera się instynktownie rękami i nogami, byle głębiej w fotel, a dalej od ekranu.
Przykład pięknego, angielskiego stylu filmowania przez nowe pokolenie reżyserów.

Transformers (Stany Zjednoczone 2007) - reż. Michael Bay
Nie znam, nie widziałem i jestem z tego dumny. Kiedyś może zobaczę, ale tylko z jednego powodu. Ten powód ma imię i nazwisko.
Film ten stanowi granicę, kiedy powiedziałem DOŚĆ, więcej chłamu box office’owego nie oglądam. Od tej pory jestem szczęśliwy.

Tron we krwi (Japonia 1957) - reż. Akira Kurosawa
Obejrzałem od niechcenia - nigdy bym nie oczekiwał tak pełnego i dopracowanego dzieła. Największe pozytywne zaskoczenie 2012 roku.
Motyw samurajów nie jest szczegołnie bliski memu sercu, ale trudno nie docenić tak pięknej historii o wierności i honorze. Historia przepleciona motywami spirytystycznymi, co nie jest najsilniejszym atutem filmu, ale pasuje do całości, do obrazu Japonii sprzed 500 lat.Absolutnie bezkonkurencyjne zdjęcia i scenografia, operowanie dźwiękiem, wszystko jest tutaj na najwyższym poziomie. Kawał porządnego kina.

Trudno być Bogiem (Rosja 2013) - reż. Aleksei German
Najbardziej soczysta, opływająca gównem i błotem ekranizacja średniowiecza, jaką widziałem. Publiczność miała odruchy wymiotne, mi się podobało. Niestety tylko to. Fabuła ogromnie zawiła, oparta na książce Strugackich pod tym samym tytułem - niestety nie obejdzie się bez lektury, jeśli chce się zrozumieć film w pełni. Trochę się dłuży.






U

Ucieczka skazańca (Francja 1956) - reż. Robert Bresson
Film ciekawy formalnie. Zamknięty w czterech ścianach aktor, nie wykonując niemal żadnego prawdziwego aktorstwa, przekonuje nas. Reżyser pokazuje życie skazańca, jego małe nadzieje, krótkie rozmowy, drobne zwycięstwa. Dążąc do tego wielkiego. Wszystko zmierza do punktu kulminacyjnego, który nie zawodzi. Operowanie ciszą i cieniem na poziomie mistrzowskim. Balans dramaturgiczny na granicy zawału i nudy (tak, istnieje taka granica). Nic się nie dzieje, ale dzieje się wszystko. Historia jest przejmująca i wciągająca. Cóż jeszcze mogę dodać - lubisz kino więzienne? Nie obejdzie się bez tego tytułu.

Umberto D. (Włochy 1952) - reż. Vittorio De Sica
W seansie podwójnym, ten film wyświetlano po Złodzieju rowerów. Być może dlatego było mu trudniej do mnie dotrzeć, bo miał wysoko zawieszoną poprzeczkę. Niemniej oba są na podobnym poziomie. Tak się jednak składa, że Złodzieje przemówił do mnie bardziej. W Umberto główny bohater jest nieco irytujący, podobnie pokojówka, mało przekonywująca. Ale historią nie sposób się nie zachłysnąć. Scena finałowa wyciśnie łezkę z największego twardziela.
Podobnie jak we wszystkich produkcjach tego nurtu, atmosfera jest beznadziejna od początku, a robi się tylko gorzej. Oglądasz na własną odpowiedzialność.






 V

Viridiana (Hiszpania 1961) reż. Luis Buñuel
Miał wszelkie zadatki na film genialny, ale gdzieś do mnie nie dotarł. Chociaż scena zabawy (a raczej wieczerzy) była niczego sobie.
Do minusów zaliczam kompletny brak realizmu. Reżyser nigdy chyba nie widział zakonnicy, żeby tę kobietę obsadzić w takiej roli. W końcu jednak nie bez powód był surrealistą.







W

W samo południe (Stany Zjednoczone 1952) - reż. Fred Zinnemann
Nie wiem, co o tym filmie sądzić. Mało elementów wyróżniających gatunek, ale że to western nie ma wątpliwości. Dobro jednocześnie winszuje i przegrywa. Western, często służący po prostu rozrywce, tutaj jest narzędziem do opowiedzenia historii z pesymistycznym i potępiającym morałem. Podobało mi się i się nie podobało. And on that bombshell… Nie, nie.
Świetny dramat, gatunek kowbojski na drugim planie. W punkcie kulminacyjnym majstersztyk montażowy, a ostateczne starcie pełne napięcia. Akcja dziejąca się w czasie rzeczywistym w filmie w latach 55. Powstrzymam się od podawania [prawdopodobnie fałszywych] intuicyjnych faktów, ale to musiało być coś nowego, jeśli nie prekursorskiego.

Wakacje pana Hulot (Francja 1953) - reż. Jacques Tati
Nigdy nie ufam produkcjom, w których sam reżyser gra główną rolę. Pacino mówił, że to jest very hardwork i miał rację. Przy każdym przykładzie się to potwierdza. Nie da się rozdwoić, a przy dwóch, niemal najważniejszych, obowiązkach spoczywających na ramionach jednej tylko osoby można pęc w pół.
Zresztą nie sądzę, by to miało większy wpływ na lichą jakość filmu. On jest słaby po prostu. Kilka prychnięć pod nosem to wynik zwykłych, slapstickowych chwytów. Film rozciąga się nieznośnie, nic nowego nie proponując, a po obejrzeniu mamy poczucie potwornej pustki. “Ale o co chodziło? Czy ja przysnąłem i nie widziałem czegoś istotnego? Ale… Jak… Po co?!”. Farsa.

Wideokracja (Szwecja, Dania, Finlandia, Wielka Brytania 2009) - reż. Eric Gandini
Całkiem dobrze przeprowadzona narracja spełza na niczym, bo trudno było właściwie określić czy autor osiągnął swój cel. Ewidentnie nie był to zwykły dokument o funkcji informacyjnej, ale przekaz subiektywny, do tego oparty na emocjach. Charakteru wywodu reżysera nie trudno odczytać, ale co właściwie chce on nim osiągnąć? I czy to osiągnął. Zarzućcie mi ignorancję, ale brakuje mi tu puenty.
Tak, czy inaczej, dla osób nieobeznanych z tematem włoskiej telewizji, powinien wystarczyć, aby zrozumieć niezadowolenie autora.
Poza tym bardzo podoba mi się montaż. I subtelny ton narratora. Sugeruje dystans i opanowanie, podczas gdy rozumiemy jak drażniący może być temat dla reżysera filmowego.

Wielki sen (Stany Zjednoczone 1946) - reż. Howard Hawks
Zjawiskowy film noir, zjawiskowa rola Humphrey’a Bogarta, zjawiskowa kobieta fatalna Lauren Bacall i reszta niewiast.
Konstrukcja filmu zdumiewa, fabuła urzeka, nastrój wciąga, lub wszystko na przemian.
Najlepszy film noir jaki widziałem. Nie rozkochał mnie w gatunku, ale zdecydowanie zachęcił do jego zgłębienia.

Więzień nienawiści (Stany Zjednoczone 1998) - reż. Tony Kaye
Obejrzałem, bo to jeden z popularniejszych filmów dotykający tematyki neonazistów. Okazał się miałkim, emocjonalnym, zdezorientowanym, niemal płaczliwym dramatem.
Silenie się artyzm rozbiło się zwykłą pretensjonalność, a sceny wzniosłe zrobiły się zabawne. Jakoś przebrnąłem, nie będę wracał.

Wszystko gra (Stany Zjednoczone 2005) - reż. Woody Allen
Oj, gdyby nie Scarlett, to film by się w moich oczach absolutnie pogrążył. Wszystko jakieś nijakie, bez realizmu. Chyba się Allenowi wymsknęła granica między dramatem a obyczajem. Oczekiwałem po nim wiele więcej więc na ocenę na też wpływ ogromne rozczarowanie.
Brawo za kasting, Jonathan Rhys Meyers ma twarz i spojrzenie jakby zbudowane na potrzeby tego filmu.
Kocham to tłumaczenie (tyt. oryg. Match point) - jak zwykle cała parabola tytułu oryginalnego jak psu w dupę.

Wściekłe psy (Stany Zjednoczone 1992) - reż. Quentin Tarantino
Mój ulubiony film Tarantino (sic!). Świetnie zmontowany i napisany - konstrukcja filmu chwyciła mnie za serce, podobnie jak scena z wykrwawiającym się Panem Pomarańczowym (Tim Roth) na tylnej kanapie samochodu. Role obsadzono bezbłędnie. Piękne zdjęcia Andrzeja Sekuły.
Wszyscy serdecznie dziękujemy za wypatrzenie i finansowanie filmu przez Harveya Keitela. Do grona filmów gangsterskich dołączył majstersztyk. 
  






X

Xenogenesis (Stany Zjednoczone 1978) - reż. James Cameron, Randall Frakes
Króki metraż od Camerona, dostępny na Youtubie. Podobno rzucili wszystko by zrobić ten film. Jakoś tego w jakości nie widać, ale sukcesu Cameronowi odmówić nie można.
Miałby ciekawy nastrój gdyby nie był taki zabawny. Niestety oprócz kilku ciekawych pomysłów film zdaje się nie mieć zakończenia, jak wersja robocza. Widać jednak ich realizację w późniejszych, pełnometrażowych projektach.






Y

Yes-Meni naprawiają świat (Stany Zjednoczone 2009) - reż. Andy Bichlbaum, Mike Bonanno
Humorystyczny dokument. Kropka.
Chłopaki mają dystans, a nawet cojones, ale niektóre żarciki są dość egoistyczne. Poza tym dość wprost wyrażaja swoje poglądy polityczne, na które nie zawsze jest miejsce. Okazuje się, że nie zawsze mam gdzieś poprawność polityczną. Nie mniej chłopaki są pomysłowi, niearoganccy, a przede wszystkim - samodzielni.






Z

Za czarną tęczą (Kanada 2010) - reż. Panos Cosmatos
Zjawisko filmowe. Coś absolutnie hipnotyzującego. Kolejna zdobycz movie-map’u, na podstawie podobieństwa do Wkraczając w pustkę.
Każde ujęcie mnie zachwycało, każda minuta ścieżki dźwiękowej. Nawet, gdy film nagle zmienił tempo, to wciąż gapiłem się z rozdziawionymi ustami. Uwielbiam psychodeliczny nastrój, który tutaj został pociągnięty do ekstremum. A Michael Rogers chyba się urodził, żeby zagrać w tym filmie.
Tu nie liczy się treść, tu liczy się przerost formy.
Moje łaknienie psychodeli zostało zapokojone na co najmniej miesiąc.

Za garść dolarów (Włochy 1964) - reż. Sergio Leone
Ojej no, najsłabsza część trylogii, miejmy to za sobą. Nie czyni to jej oczywiście słabym filmem, ale najsłabszym ogniwem. Takie delikatne rozkręcenie, później przez świetne Za kilka dolarów więcej oraz absolutnie genialne Dobry, zły i brzydki. Mimo to jest Clint, jest impreza.
Najbardziej komediowa część, najbardziej prosta, najmniej obfita w strzelaniny i kobiety. Należy od niej zacząć i pamiętać, że będzie tylko lepiej.

Za kilka dolarów więcej (Włochy 1965) - reż. Sergio Leone
Po prostu część dolarowej trylogii Leone’a. Trzyma wysoki poziom, nie wiedzie prymu.
Złoczyńca grany przez Volontègo jest idealny - poprawcie mnie jeśli się mylę, że przed tym filmem nie było wiele tak skomplikowanych wewnętrznie czarnych postaci, a już tym bardziej z problemami emocjonalno-psychicznymi? Również (podobnie jak w Dobrym, złym i brzydkim) ciekawie skonstruowana “przyjaźń” w pościgu za dolarem.

Zakazane piosenki (Polski 1946) - reż. Leonard Buczkowski
Legenda legendą, ale niestety film nie zachwyca. Strzał w kolano, ponieważ filmu tak ważnego nie tylko dla polskiej kinematografii, którą na powrót wprowadził w ruch, ale i rozpalił nastroje patriotyczne, nie powinno się krytykować. Jednak nie przetrwał próby czasu. Oglądać należy z pełnym wprowadzenie w kontekst.
Nic tak nie rozgrzewa, jak ciepła melodia i wyniosły tekst. Jednak film wygląda, jakby powstał ad hoc, dosłownie pośród powojennej zawieruchy i w pośpiechu. Zjawisko wspólnoty piękne, ale na dzieło sztuki nie wystarczy. Ważny, ale niedoskonały antyk.

Zaklęcie, które odpędza ciemność (Francja, Niemcy, Estonia 2013) - reż. Ben Rivers, Ben Russell
Film oglądany na MFF Nowe Horyzonty. Nie zachwyca, ale przez chwilę pozwala poczuć się inaczej, jakby kimś innym. Są fragmenty monotonne, ale rozmowa o palcach w tyłkach bawi. Cierpi na przerost formy nad treścią, ale ogólne wrażenie wywiera pozytywne.

Zeitgeist (Stany Zjednoczone 2007) - reż. Peter Joseph
Gdzieś zasłyszany, od dawna odkładany na później.
Z wrodzoną sceptycznością podchodzę do globalnych teorii spiskowych, ale nie można odmówić autorowi, że gada do rzeczy.
Nie podaje jednak źródeł, a wywody są stronnicze, nacelowane na obalanie za wszelką cenę.
Film budzi głębokie poczucie niepewności, jest boleśnie amatorski, co nie poprawia sytuacji. Daje do myślenia, oczywiście, ale budzi dystans. To są poglądy jednego człowieka i tego sie trzymajmy. Brzmią one czasem anarchistycznie, innym razem marksistowsko, ale wszystko to klaruje się w reszcie trylogii.
Zeitgeist: Addendum (Stany Zjednoczone 2008) - reż. Peter Joseph
Trudno te filmy komentować, zachowując polityczną neutralność, więc dodam tylko, że to kontynuacja idei filmu poprzedniego. Nieco powtarzająca, nieco wyjaśniająca, ale w tym samym tonie.
Zeitgeist: Świat jutra (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Peter Joseph
Ostatnia część trylogii, ale na zupełnie innym poziomie niż reszta. Dużo dojrzalsza pod względem technicznym jak i merytorycznym.
Zamiast niezliczonych teorii spiskowych, prawdziwy stan rzeczy i prawdziwe propozycje rozwiązań. Zamiast niskobudżetowych metod, porządne klipy i realizacja. Film dużo mniej pesymistyczny, bardziej obiektywny i subtelny. Bardziej od reszty, ale to wciąż Zeitgeist.
Nie ma co gadać, trzeba obejrzeć, wyrobić sobie opinię. Ja to zrobiłem, nie żałuję. Człowiek inteligentny się obroni przed natłokiem informacji i opinii.

Złodzieje rowerów (Włochy 1948) - reż. Vittorio De Sica
Najlepsza produkcja włoska jaką widziałem do tej pory (pory pisania tej notki). Autentyzm jest tu gigantyczny, ale w ogóle nie można mylić tego z dokumentem. Ogląda się to dobrze, pomimo ładunku negatywnych emocji. Bezwiednie zaciskałem dłonie na podłokietnikach przez większość seansu. Kilka przerw na oddech są prologiem kolejnego grzmotu. Aktorzy, choć wzięci “z ulicy” spisali się na medal. Być może dlatego, że grali niemalże samych siebie.
Fabuła ładnie paraboluje, opowiadając rzeczywistość powojenną. Dzieło jest wyważone i dopracowane. Reżyser wkupił się w moje łaski tym i kolejnym dziełem Umberto D. Na pewno wrócę jeszcze do jego twórczości.

Zurbanizowani (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Gary Hustwit
Wynudził mnie, mimo pozornie ciekawego prowadzenia narracji. Chyba byłem świadkiem wytrząsania się artysty nad brzydotą niektórych miast, ale tego nie jestem pewien.
Tak czy inaczej, zafundowano mi podróż po świecie i pokazano kawałek architektury. Dzięki.






Ż

Żądza bankiera (Francja 2012) - reż. Costa-Gavras
Francuskie House of Cards (tak, HoC było później). Coś znakomitego, ale brakuje kropki nad i. Dzieło robi wrażenie niedokończonego, albo dokończonego za wcześnie.
Jednak idealnie dobrana obsada, montaż schludny i dynamiczny, ujęcia sprawiają, że bardzo komfortowo czujemy się w pomieszczeniach i oczywiście pełny wstęp, rozwinięcie i zakończenie, z punktem kulminacyjnym na właściwym miejscu. Piątka z plusem, następny.
Do reżysera na pewno wrócę, do jego thrillerów politycznych.

Żółta ziemia (Chiny 1984) - reż. Kaige Chen
Propagandowy film chiński. Nie mniej fascynujący. Umożliwia wgląd w chińskie zwyczaje międzywojennej wsi. Poza tym reżyser znał się na rzeczy, jak mało kto. Film naszpikowany symboliką, ale przesłanie po tylu latach powoduje kwaśny uśmiech.

Życie na podsłuchu (Niemcy 2006) - reż. Florian Henckel von Donnersmarck
Jakoś się ten film za bardzo na zachód zapatrzył, co jest zabawne, bo patrzeć musiałby przecież przez żelazną kurtynę. Amerykańska historia, konstrukcja, nawet ujęcia trochę amerykańskie. A po co się oglądać na zachód jak można zrobić po swojemu.
Film okropnie powolny i przewidywalny, ale słaby przez gardło mi już nie przejdzie. Jest dobrze zagrany i schludnie sfotografowany.
Na plus ciągle ten sam Trabant w tle. Jeden na całą NRD.



1 komentarz:

  1. "The Story of Film" - ... z nietypowym Irlandzkim akcentem, który początkowo męczy..

    Normalnie jakbyś wyjął mi z głowy to co czym pomyślałem w trakcie seansu :) Świetny dokument i świetna skarbinca tytułów. Choć większość znałem i sporą część widziałem, to i tak sporo zapisałem.

    OdpowiedzUsuń