środa, 27 kwietnia 2016

6 amerykańskich filmów akcji lat 80., które musisz zobaczyć | cz. 1/2

Albo które już widziałeś. Nie starałem się wykopywać VHS-owych perełek (choć większość z tej listy, jeśli nie całość, na pewno ukazała się na VHS-ie po premierze kinowej), specjalnie na tę okazję, choć z pewnością jest ich sporo. Bardziej skupiłem się na słodkiej tandecie wysokiej jakości, serwowanej na zachodzie, która wpłynęła na kino klasy B, a nawet i C na całym świecie. Jeśli ktoś posiada monopol na kompletnie odrealnione epickie filmy wariackiej rozróby, to nikt inny jak Amerykanie. Oczywiście wszystko zapakowane jest w zgrabne pudełko wspaniałych efektów specjalnych za grube miliony. Za to ich uwielbiamy, po to są i dlatego zawsze wracamy do ich kinematografii. Czujemy nostalgię to tego kina, chociaż żyjemy na innym kontynencie, znamy motywy i nawet używamy popularnych sloganów. Często wyrażam się niepochlebnie o kinie amerykańskim, ale  w tym tekście patrzę prawdzie w oczy – kino zachodnie jest wszechobecne i często naprawdę znakomite. Na swój sposób.

Czym jest więc kino akcji lat 80.? Wygląda to mniej więcej tak: najlepiej tematyka kryminalna, ponieważ była najbardziej popularna, a poza tym umożliwia stworzenie filmu akcji. Później – akcja! Pościgi, to za mało, chcemy wychylonych przez okno luf rewolwerów, eksplozji, na które główny bohater nawet nie patrzy, lub takich, przez które przelatuje super furą. Następnie, nie zawsze, choć często, specjalne miejsce posiadać musi właśnie środek transportu. Nie ważne, czy szybki samochód, czy motocykl. Na pewno znajdować się powinien w posiadaniu nieokrzesanego gliny, który czyni z niego użytek w każdej scenie. Właśnie – glina, oczywiście twardziel. Czymże byłby amerykański film akcji bez triumfu dobra nad złem, a najczęściej policjanta nad złoczyńcą? Ktoś próbuje go wrobić, zabija jego partnera, albo chce przejąć kontrolę nad miastem. To wszystko się tu znajdzie. Do tego miasto. Każdy z tych filmów będzie się odbywał w mieście, jeśli nie będzie ono nawet osią wydarzeń. Jądro zła, występku i zepsucia to przecież metropolia. Ostatnie, ale nie najmniej ważne – często wątek fikcji naukowej. Choć w latach 80. nie brakuje klasycznych kryminałów to powstało wtedy tyle ciekawych akcyjnych sci-fi, że byłoby grzechem ich nie wymienić.

Wyobraź sobie taki krajobraz. Miasto po zachodzie słońca. Mokre i brudne ulice. Ze studzienek unosi się para. W tle słychać rozbrzmiewającą niespokojnie syrenę. Na horyzoncie pojawia się samochód. Kierowca w milczeniu spogląda na ulice pełne dilerów i alfonsów. Ma ciemne okulary, a w ustach zapałkę. Po karoserii przebiegają refleksy od ulicznych latarni. Taki nastrój posiadają te filmy. Nie mają w sobie za wiele realizmu, ale delektują się naciąganym wyobrażeniem Stanów Zjednoczonych. Jeżeli to nie pomaga, przypomnij sobie serial Miami Vice. Jest uosobieniem tego, co próbuję uchwycić w tej liście. Tam naturalnie dochodzą egzotyczne samochody i kobiety w bikini.

6. Ucieczka z Nowego Jorku (1981) – reż. John Carpenter

Kurt Russel w roli Snake'a Plisskena, trzymającego absurdalnie wielki karabin z tłumikiem i lunetą, którym strzela się z łokcia.

Na szarym końcu, ponieważ wydawać by się mogło, że idealnie spełnia wymagania, to jednak jako dzieło filmowe nie dorasta reszcie do pięt. Brakuje spójności, a potworna infantylność, o której wspominam zawsze do znudzenia, zbija go na ostatnie miejsce. Poza tym jest coś w twarzy Kurta Russella, co psuje ten film. Facet za bardzo się stara i wszystko rujnuje. Umówmy się, że grywał raczej w słabszych produkcjach, w porównaniu do Stallone’a, Douglasa, czy nawet Schwarzeneggera. Może właśnie dlatego? Nie mniej film ten nie mógł się nie znaleźć na tej liście (prosz, zdanie z trzema zaprzeczeniami).

Wykorzystano motyw sci-fi, z którym Amerykanom ciężko się rozstać. Czasami można odnieść wrażenie, że to efekt ich samouwielbienia na punkcie posiadanej technologii, ale kto to wie. Główny bohater zostaje wysłany na tajną misję odbicia prezydenta z wielkiego, nowoczesnego rezerwatu/więzienia ludzi wyjętych z spod prawa, którym jest oczywiście Nowy Jork, czyli drugie, po Waszyngtonie, ulubione miasto do fikcyjnego niszczenia. Naturalnie Snake Plissken (xD) wchodzi konflikt z największą szychą podziemnego gangu, ale nie muszę chyba mówić, że misja kończy się sukcesem.

Russel, opasany ciasną koszulką i piracką opaską na oko wymachuje karabinem i często w niewyartykułowanym bólu zaciska zęby. Zawsze w ostatnim momencie unika śmierci i jest w konflikcie z każdym – z własnym szefem, a nawet z prezydentem. Cóż taki jego urok, jeśli nie glina to najemnik-renegat. Panuje noc, jest twardziel, jest miasto, są strzelaniny. Nie można przejść obojętnie.

5. Czarny deszcz (1989) – reż. Ridley Scott

Kadr tak piękny, że mógłbym powiesić go sobie w formie plakatu nad łóżkiem. Uosobienie tego, co później przeradza się w nostalgię za kinem lat 80. Film kręcono m.in. w Osace w Japonii.

Wielkie nazwiska, bajeczne scenerie, piękne kobiety, szybkie motocykle. Czy coś mogło pójść nie tak? Owszem, i przejdę do tego za moment metodą kanapki czyli plus-minus-plus, bo tak się robi w XXI wieku. Przede wszystkim wpisanie się w kanon. Film pasuje w nim tak idealnie, że reprezentuje niemal idealną koncepcję filmu akcji lat 80. Główny bohater, grany przez największego przystojniaka minionej ery, czyli Michaela Douglasa, jest rozwodnikiem z kłopotami finansowymi, którego małym hobby są nielegalne wyścigi motocyklowe, w patriotycznym duchu Harleya bijącego Suzuki na głowę. Przy tym jest świetnym gliniarzem z Nowego Jorku, który ma niekonwencjonalne metody i często nagina prawo racjonalizując to sobie wyższym dobrem. Jeśli kiwasz teraz głową, bo takich filmów jest na pęczki, to ten jest prawdopodobnie najlepszy.

I wszystko idzie świetnie, aż do punktu kulminacyjnego. Sprawia wrażenie kompletnie odstającego od całego filmu. Poczynając od scenografii (wieś za dnia, bleh), przez kompletny brak realizmu (we dwóch na cały oddział Yakuzy), aż do ostatecznej konfrontacji. Jest nagrana tak beznadziejnie, że nawet kompletny laik zauważy tutaj silne powiązania ze Wściekłymi Pięściami Węża. Niedobrze, że filmu ostatnia scena jest parodią całości. Pojedynek, beznadziejnie zmontowany, najpierw odbywa się poprzez dziwny pościg motocyklowy, a później oczywiście rozwiązuje się przez walkę na pięści. Główny glina Nowego Jorku przeciwko głównemu gangsterowi Yakuzy. Jakie są szanse na takie spotkanie? Tandeta nad tandetę, ale w końcu sam wymieniłem ten element jako kluczowy dla gatunku. Trudno.

Mimo wszystko film pozostawia znakomite wrażenie. Jest to porządny kryminał o wspaniałym nastroju napięcia, a nawet niepokoju i intrygi w wielkiej, surowej, brutalnej metropolii. Z mojego  doświadczenia nikt nie może się równać w tym gatunku z amerykanami, a japońskie filmy policyjne, które mają do tego potencjał są materiałem wtórnym. O nich jednak wspomnę przy innej okazji. Czarny deszcz wykorzystuje tło japońskiej metropolii, aby opowiedzieć własną historię na własnych warunkach. Mimo silnego poczucia wyższości sam tytuł sugeruje pewne rozliczenie z przeszłością amerykańsko-japońską, a pozytywna postać Matsumoto potwierdza szczere chęci i oddany szacunek. Cóż za rok dla padających murów!

4. Terminator (1984) – reż. James Cameron

Aktor pochodzenia austriackiego jako nikczemny terminator, ubrany w skórę, ciemne okulary (w nocy) i na motocyklu, sięgający po karabin automatyczny. You can't get more 80s then that.

Film jest nieco inny, niż pozostałe wyżej opisane, ponieważ ma w sobie więcej z horroru niż prawdziwej akcji, ale mimo wszystko zawiera zbyt wiele elementów charakterystycznych, żeby o nim nie wspomnieć. Jak byłem szczeniakiem to mnie pierwsza scena wystraszyła nie na żarty. Śniły mi się te nagie roboty kilka nocy i do teraz zostało o tym nieprzyjemne wspomnienie. Dzięki Cameron!

Film przerażający. Nieznane zło ściga bohaterów ciągle próbując ich zabić. Wspaniały pomysł na scenariusz, żeby osadzić go w czasach współczesnych (ówczesnych), ale nawiązywać do nieznanej przyszłości. To moment kiedy strach przed sztuczną inteligencją stał się realny i w tym filmie ukazano to lepiej niż gdziekolwiek indziej, a mimo wszystko duch apokalipsy jest obecny. Pomysł nie był przełomowy (zważywszy chociażby na Odyseję kosmiczną – o buntującym się w zabójczym amoku komputerze pokładowym), ale na pewno znakomicie wlany w formę akcji. Niesamowicie wartka akcja to niejedyny plus. Nieunikniona czarna chmura zagłady i wiecznego niebezpieczeństwa, to coś, w czym amerykanie się specjalizują. Nie wiesz skąd, ale mechaniczna łapa zabójczego androida dosięgnie cię. Musisz pozostać w ciągłym biegu.

Kolejna część próbowała być trochę zabawna, trochę obyczajowa. Pierwsza pozostała prawdziwą i nie odpuszcza widzowi ciągłego napięcia i ogromnej dawki bezpodstawnej przemocy. Oprócz tego pochodzi ona ze strony wielkiego jak góra chłopa z obcym akcentem. Największy strach Amerykanów – obca siła naruszająca niewidzialną kopułę krainy szczęścia i dobrobytu. Wiadomo jednak, że kto, jeśli nie oni za pomocą dębowego patyka powstrzymają watahę wilków. Wszystko kończy się pomyślnie, a niebezpieczeństwo, mimo żałośnie niskiego prawdopodobieństwa przeżycia, zostaje zażegnane. Ale gdzie ja mówię o realizmie, nie po to się tu zebraliśmy. Są wybuchy, są strzelaniny, są pościgi. Odfajkować.


Kolejna część wkrótce...

środa, 20 kwietnia 2016

Podsumowanie miesiąca: marzec 2016

Filmy niepozorne, powolne, często oglądane na kacu. Towarzyski wyszedł marzec, więc mało czasu na hobby i zainteresowania, ale co wpadło, to opisałem. Smacznego.

Kadr z filmu Nói albinói, Tómas Lemarquis w roli tytułowego bohatera. Oczywiście, że w lusterku widać ekipę filmową.


Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część II (Stany Zjednoczone 2011) – reż. David Yates
Wielkie uwieńczenie potężnego zbioru wspaniałych filmów o przygodach niezdarnego społecznie magika. Jest odpowiednio epicki, odpowiednio przygodowy, wystarczająco mroczny, nawet trochę brutalny. Ma wszystko, co powinna mieć ostatnia część Harrego. Przy tym wszystkim nie jest dziecięca, a spokojnie zadowoli dorosłych nawet nastolatków.
Co tu dużo mówić, znakomity seans. Naturalnie tylko jeśli oglądane były poprzednie części. Przygodowo-magiczny przekaz Harrego na pewno nie trafi do osób, które zaczną oglądać od ostatniej części.

Kraina jutra (Stany Zjednoczone 2015) – reż. Brad Bird
Tutaj napisałem o nim szerzej. Dodam tylko, że złe recenzje, na które trafiłem, jak się wydaje, są efektem „nudnej i przewidywalnej” akcji. Raczej – latem jest gorąco, a zimą zimno. Film familijny oznacza, że przeznaczony jest dla całej rodziny, z naciskiem na dzieciaki. A one nie lubią skomplikowanej akcji, zawiłych wątków detektywistycznych i tak modnego ostatnio przewrotnego zakończenia. Wszystko ma stać na swoim miejscu, tam, gdzie można się tego spodziewać. To scenografia ma zdumiewać, a efekty specjalne dopełniać kompozycji.
Ludzie oczekujo za wiele, jego mać. Ja ci mówię przeca, to je dobry film i basta.

Poznaj mojego tatę (Stany Zjednoczone 2000) – reż. Jay Roach
Dżiz, mieszane uczucia. Z pewnością nie jest to przełomowo śmieszna komedia, ale z drugiej strony nie jest żenująca. De Niro jest spoko zawsze, natomiast Stiller ma swoje momenty. Plus za kilka przezabawnych scen absurdu, ale gagi słowne leżą i kwiczą o lepszego scenarzystę. A było ich czterech. Taki wrzód na dupie ten film, żeby czterech chłopa się za niego brało i mimo wszystko napisało film średni? Ogólnie przejdzie, ale nie polecam, bo jeszcze będzie na mnie.
Czy nadszedł moment w kinie, kiedy brak chały odbiera się za sukces? Ten film o tym świadczy.

Basen (Francja 2003) – reż. François Ozon
Niezły kryminał erotyczny. Kryminał, bo jest zbrodnia. Erotyczny, bo są cycki. Przepis prosty jak na ciasto do naleśników i raczej trudno to spieprzyć.
Nie należę do wielkich zwolenników francuskiego kina, ale tego filmu nie wyobrażam sobie w innej formie. Każdy element jest wspaniale dopracowany i nie przekombinowany. Kunszt artystyczny reżysera stoi na wysokim, dojrzałym poziomie. Powoli buduje napięcie, którego później nie trwoni natychmiast, ale tworzy w scenariuszu kilka miłych zawijasów.
W filmie główna aktorka gra znaną pisarkę. To chyba nie przypadek, bo film do złudzenia przypomina klasyczną powieść kryminalną. Nie ma niczego złego w takim budowaniu konstrukcji filmowej. Jest to jednak decyzja, która stawia na utracenie niektórych ciekawych środków wyrazów kina. Co kto lubi.

Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (Stany Zjednoczone 2011) – reż. Rob Marshall
Jedna z popularnych serii filmowych, których nie kupuje i sam się sobie dziwię. Wartka akcja, ciekawe okoliczności (piraci i w ogóle), dobre efekty specjalne i spektakularnie dobry Johnny Depp.
Mimo wszystko seans przemęczony. Poprzednie części bardziej mnie bawiły. Tu odczuwa się bezcelowość fabuły, a punkt kulminacyjny jest rozczarowujący. Żarty usilnie próbują postawić ten film po stronie przygodowej, bardziej, niż po stronie fantasy, są żenujące. Motywy poboczne, są tak nieistotne dla fabuły, że wnoszę, iż powstały tylko dla uzyskania kinowej długości filmu.
Koniec końców film zadowoli tylko fanów serii.

Barbarella (Stany Zjednoczone 1968) – reż. Roger Vadim
Film fatalny i świetny jednocześnie. Ktoś dobrze wykumał, żeby boską Jane Fondę rozbierać do każdej sceny. Swoją drogą, czy mylę się jak mówię, że to początek trendu w kinie, kiedy seksualność jest środkiem samym dla siebie? Przecież ten film kręci się wokół seksu i ud Fondy, a nie ma to żadnego wpływu na fabułę. Powiedziałbym więcej. Ktoś chyba napisał scenariusz sci-fi tylko po to, żeby aktorkę można było przebierać w różne niedorzecznie seksowne stroje.
Nie mniej jest magia fikcji naukowej filmu amerykańskiego lat 60., a to wspaniały nurt był, zupełnie niepowtarzalny. I plusik za kilka przyjemnych, humanistycznych idei przemyconych do fabuły. Nawet jeśli mają tylko usprawiedliwiać istnienie filmu, żeby nie posiadał tylko nagiego ciała Fondy, to robią dobrą robotę. Hameryka już pięćdziesiąt lat temu była przed nami mentalnie o sto lat do przodu, a pięćdziesiąt plus sto daje w sumie sto pięćdziesiąt lat, a to dużo. Za dużo. A teraz przez kolejne cztery lata będzie tylko regres.

Nói albinói (Islandia 2003) – reż. Dagur Kári
Włączałem niechętnie. Pewnie kolejny niezrozumiały dla mnie film regionalny o nowoczesnym Romeo i Julii, tylko w innej scenerii.
I tak było, ale w zupełnie pozytywnym sensie. Mroźny klimat utrzymuje się nie tylko wizualnie, ale również w tzw. klimacie filmu. Blokowane uczucia, powstrzymywana miłość i nieudana ucieczka w nieznane idealnie pasuje do islandzkiej zimy. W koło puste wzgórza i drogi, po których nikt nie jeździ. Na tym tle Nói, próbuje ułożyć sobie życie po swojemu, nie po czyjemuś i wydawać się może, że jest kolejnym zbuntowanym młokosem, którego trzeba przytemperować. Ale im dłużej myślę o tym filmie widzę, że jedyne do czego rościł sobie pretensje to odrobina szczęścia.
Seans smutny, ale budujący. Pozwala docenić to, co się już ma.

Whiplash (Stany Zjednoczone 2014) – reż. Damien Chazelle
To nie prawda, że film jest przeznaczony tylko dla fanów muzyki jazzowej, a już najlepiej uczniów i studentów szkół muzycznych. Jednak obraca się on tylko w takim środowisku. Mimo wszystko to uniwersalny dramat motywujący do pogoni za swoimi marzeniami i do znalezienia tej jednak rzeczy, którą lubisz w życiu robić. A wniosek: mimo krwi, potu i łez – warto. Warto, bo sukces nie jest usłany uśmiechami i klepaniem się po plecach, ale kopniakami w tyłek i policzkami. Wtedy jednak smakuje lepiej i jest zdecydowanie bardziej niepodważalny.
Film polecam każdemu i nie sugerujcie się muzyczną otoczką. To tylko dodatek. A zakończenie musi docenić nawet największy muzyczny ignorant, bo zawiera po prostu spektakularną solówkę perkusji..

Ghosts... Of the Civil Dead (Australia 1988) – reż. John Hillcoat
Film znalazłem, bo szukałem czegoś ciężkiego i australijskiego. Futurystyczne więzienie? Biorę.
Film był całkiem średni, ale faktycznie ciężki więc oglądałem dalej. Aż tu nagle znajoma morda pojawia się na ekranie. Przeca to ten, no, jak mu tam, Nick Cave! Brat bliźniak Maleńczuka. Każdy wie kto to, nikt nie wie co on komponuje właściwie. Człowiek słynący z bycia muzykiem gra psychola. Ot, jako popkulturowa ciekawostka. Robi to tak, jakby trochę sam siebie się bał i brakuje mu typowego obejścia aktora profesjonalnego, ale stara się jak może i doceniam to. Film sobie trwa, zaraz się kończy. Dobre, mówię. Zobaczymy co bracia ze światu filmu mówio. Nick Cave, och, Nick Cave, ach, bo przecież on jest muzyk, ale zagrał w fimie, niebywałe. I to jaką trudną rolę, mhmmm. 
I tyle? To teraz wystarczy, żeby jakiś muzyk zagrał w filmie i już jest bogiem? A czy ktoś widział jak bardzo nieprzekonujący był? Zupełnie przytłumił ciekawy główny wątek swoim darciem japy. Trudno, zagrał to zagrał, nie ma co drążyć tematu.
Ale te zależności działają w obie strony i aktorom też zdarza się coś śpiewać, a czasem nawet płyty wydają. Niechaj się więc wykażą, a nie bazują na popularnym pseudonimie. Dlatego jestem sceptyczny w stosunku do celebrytów udających aktorów. Do ciebie mówię, Kuba.

Spectre (Stany Zjednoczone 2015) – reż. Sam Mendes
Najgorszy Bond. Totalnie miałki, bezcelowy, niedynamiczny, nawet podczas pościgów. Nic już nie robi wrażenia, tylko irytuje. Typ od gadżetów jak wypalony agent ubezpieczeń daje te zabawki Bondowi, który i tak ma je gdzieś. Przełożona agenta ma gorszy dzień w robocie i żałuje, że nie wzięła L4, a wrogowie Bonda jacyś bezbarwni. Strata czasu, nie satysfakcjonuje nawet pod względem akcji. Omijać.
Aha, no i nie czarujmy się, to już nie jest brytyjski Bond. Hajs zachodni, aktorzy zachodni, ekipa tez zachodnia. To może wiele tłumaczyć.

Deep Web (Stany Zjednoczone 2015) – reż. Alex Winter
Chciałem dokument na temat drugiego dna Internetu, a obejrzałem wstrętnie stronniczy film broniący kolesia, który został skazany za prowadzenie podziemnej platformy służącej do handlu narkotykami. Miał przy tym złudzenia, że z niego mentor i lider jakieś społecznej rewolty. Nie, po prostu umożliwiłeś złym ludziom robienie złych rzeczy bez wychodzenia z domu. A tę byczą kupę o wojnie z narkotykami, na której rząd amerykański zarabia miliony zarezerwowujcie sobie na lewicowe spotkania organizacyjne w modnych kawiarniach. Film dobry, ale nie na temat.
I brak dowodów nie równa się niewinny.

Big Short (Stany Zjednoczone 2015) – reż. Adam McKay
Mimo formuły, która powinna tłumaczyć widzowi zjawiska ekonomiczne, które przedstawione są w filmie, jest on wciąż bardzo skomplikowany. Gra aktorska mimo swej zjawiskowości i wspaniałego klimatu Wall Street jest jakby na drugim planie w stosunku do formuły filmu, w której jeden z bohaterów jest również naszym lektorem i wtrąca się od czasu do czasu, przełamując barierę czwartej ściany.
Wszyscy mówią zajebisty, ja mówię może być. Brakuje czegoś, co dałoby mu rozgłos. Jakiejś szalonej sceny, przełomu, szaleństwa. A nie można odmówić mu amerykańskości, więc podczas seansu czułem niekompletność dzieła i mimo wszystko sporą przewidywalność. Poza tym dzieło korzysta z wielkiej ilości klisz, oblatanych pomysłów i znanych bajerów, co świadczy o lenistwie reżysera. Albo o niskiej wypłacie. Tak czy inaczej, można oglądać, ale czy trzeba?

Kocha, lubi, szanuje (Stany Zjednoczone 2011) – reż. Glenn Ficarra, John Requa
Jeden z tych wieczorów, kiedy po prostu włączasz pierwszą lepszą rzecz i nie zastanawiasz się nad niczym. Więc Gosling podrywa Emmę Stone? Ok, niech działa, ja sobie popatrzę. Steve Carell przeżywa kryzys pantofla wieku średniego? Cóż, zobaczmy co i jak, nie żeby mnie to przejmowało. Jakaś konfrontacja trzech wkurzonych facetów w ogródku czwartego? Prychnę, nie podnosząc głowy z wygodnego oparcia ręki.
Z takim nastawieniem można oglądać.

Rzeź (Stany Zjednoczone 2011) – reż. Roman Polański
Piękny! Wspaniały komediodramat konfrontacji. Coś, w czym Polański się specjalizuje.
Mamy dwa małżeństwa, które nigdy, jeśli nie w danych okolicznościach, by się nie spotkały. Padło jednak i trzeba rozwiązać sytuację. Dzieją się tu rzeczy niezwykłe i wszystko wygląda wiarygodnie. Natomiast praca reżyserka jest nienaganna. Aktorzy, którzy swoje szkoły ukończyli z pewnością, wciąż są prowadzeni przez artystę, który idealnie realizuje swoją wizję. Jeśli ten film nic nie wnosi, to z pewnością jest wysublimowaną rozrywką dla zwolenników zależności międzyludzkich, takich, jakim jestem na przykład ja.
Polecam film Polaka, zwanego w skrócie Romańskim.

Manglehorn (Stany Zjednoczone 2014) – reż. David Gordon Green
Ne wiem o co chodzi. Nie wiem też po co. Starszy pan i jego nie za dobre stosunki z otaczającym, warto zaznaczyć, że małym światem. Tu podrywa jakąs kobietę, zaraz nazywa swojego syna skurkowańcem, na koniec wywala po pijaku stół i już.
Jakieś dziwne kino kontemplacyjne, ale chyba postać musi jakoś korespondować z widzem, bo inaczej film staje się zwyczajnie bezcelowy.

Sekretne życie Waltera Mitty (Stany Zjednoczone 2013) – reż. Ben Stiller
To zawsze ciekawe zjawisko kiedy znany lub rozpoznawalny aktor bierze się za reżyserię. Czy robi to dla nowego doświadczenia? Albo żeby przekonać się jak to jest? A może od zawsze siedziała w nim chęci reżyserii, ale producenci będą liczyć się z nim dopiero po wyrobionej jako aktor marce?
Tak czy inaczej powstało ciekawe dzieło, choć trochę chłopczykowate. Nie oceniłbym go jako film dla dzieci, ale jakoś też nie dla facetów. Takich z siłowni facetów, którzy nie schodzą z drogi nawet mamie z wózkiem na parkingu idąc w kierunku swojego Passata B5 TDI.
Ale ja nie jeżdżę Passatem i film uważam za zaskakująco dobry. Mimo próby skondensowania kilku gatunków w jednym dziele. Jakby Stiller obawiał się, że na więcej produkcji szansy już nie dostanie. A to przecież nie pierwsze jego dzieło, a na pewno najlepsze, z tych które oglądałem. Ciekawy tylko jest motyw miłosny, który powoli traci na sile i swojej istocie z biegiem filmu. Miałem wrażenie, że z kolejną zrealizowaną przygodą bohatera zdobywa on na tyle pewności siebie, że potwierdzenie jego męskości w postaci afirmacji ze strony wybranki nie ma już takiego znaczenia. Ale możliwe, że dopatruje się głębi tam, gdzie jej nie ma.

Wyspa (Stany Zjednoczone 2005) – reż. Michael Bay
Film reżysera słynącego z prób pogodzenia ognia i wody, czyli wciśnięcia jakiejkolwiek ideologii do filmu akcji. Słynący z filmów mainstreamowych i uznawany za "porządnego". Jaka to musi być obelga, być nazywanym przyzwoitym. Albo jest się najlepszym, albo w ogóle się nie jest.
Wracając o filmu. Posiada on dwie warstwy, które, co ciekawe, ułożone są chronologicznie, czyli jedna po drugiej. Najpierw jest refleksja nad człowieczeństwem, wartością życia ludzkiego, wolnością. Refleksja ta oczywiście szybko ulatuje w płomieniu eksplozji i strzelanin. Tak bardzo jak uwielbiam zarówno McGregrora jak i Johansson to film jest raczej przeciętny, bo nawet nie przyzwoity. Najgorsza jest ta płytkość, której po prostu nie da się nie zauważyć i kłuje w oczy przez cały seans.
W THX 1138 klimat jest podobny, ale dużo bardziej namacalny, gęsty jak zupa. Tutaj wszystko jest tandetne, wygląda jak teledysk Darude – Sandstorm, i do tego wszystkiego jeszcze stara się udawać poważne. Żarty jakieś.