czwartek, 30 czerwca 2016

6 amerykańskich filmów akcji lat 80., które musisz zobaczyć | cz. 2/2

3. Tango i Cash (1989) - reż. Andriej Konczałowski, Albert Magnoli

Duet topowych złodupców, czyli Sylvester Stallone i Kurt Russell (ten ze szczególnie bezpretensjonalnym wyrazem twarzy zważywszy na przedmiot leżący w jego prawej ręce).

Idealnie autoironiczny, perfekcyjnie sensacyjny. Korzysta z klisz i sam jest kliszą. Alfa i Omega filmów sensacyjnych. Raz, ponieważ występuje w nim bóg tego gatunku - Stallone, oczywiście. Dwa, ponieważ ten film ma wszystko, co mieć powinien idealny obraz w takim zestawieniu - mięśnie, męską przyjaźń i lojalność, złego i dobrego glinę i powiedzmy to razem: pościgi, wybuchy, strzelaniny! Posiada również ładną panią (hasztag hasztag mikroblog, relewantne dyskusje polityczne), którą na pewno kojarzymy z tego dziwnego serialu o Supermenie. Poza tym scena otwierająca to majstersztyk. Zawiera definicję całego określenia amerykański film akcji w jednej sekwencji.

Scena wielkiej rozróby przypomina trochę tandetę ze Seagalem, albo Van Dammem, co zrzuca ten piękny okaz na trzecie miejsce. I tutaj nadarzyła się okazja, aby wyjaśnić dlaczego w takim zestawieniu mogło zabraknąć powyższych jełopów. Po pierwsze (być może naiwnie) kierując się plotkami doszły mnie słuchy, że oboje dżentelmenów to straszne szumowiny w życiu prywatnym. A my tu tego nie lubimy, prawda? Po drugie, nie dorastają Stallonowi do pięt. W człowieku widać prawdziwą pasję do filmu i zaangażowanie w to, w czym występuje. Jego osobowość okrywa cały film nadając mu charakteru. Tych dwóch rzezimieszków polega wyłącznie na swoich zdolnościach prania się po mordach i przerwa reklamowa nagle jawi się jako prawdziwe wybawienie od ich bezpłciowości. Seagal nawet w tej dyscyplinie okropnie zdziadział, nie wspominając już zupełnie o nie wyjściowej aparycji. W kinie powierzchownym właśnie powierzchowność powinna być atrakcyjna, więc nie wiem jakim cudem on w ogóle jest oglądany. Po trzecie, wprawki reżyserskie Stallone były całkiem niezłe, co daje podstawy podejrzewać, że wyższa jakość filmów, w których występuje jest bezpośrednio jego zasługą.

2. Cobra (1986) - reż. George P. Cosmatos

To nie kolejny duet, bo Cobra (w tej roli Stallone, po lewej, duh) dominuje uwagę filmu i jego partnera (Reni Santoni) trudno nazwać postacią nawet drugoplanową.

Niezwykle mnie ten film ujął. Po raz kolejny, wiem, że to nudne, ale ten człowiek po prostu stworzony został do grania twardzieli. Nie da się bardziej nonszalancko i złodupcowo. Stallone wygrywa to zestawienie jako gracz meczu. Oprócz tego posiada do znudzenia wspomniany zestaw elementów obligatoryjnych plus kilka upiększeń. Zamiast pieknej damskiej roli drugoplanowej gra absolutnie oszałamiająca i przyprawiająca o bezdech Brigitte Nielsen. Tutaj mógłbym pozostawić jeden cały akapit tylko na jej temat, ale wtedy musiałbym wprowadzić na blogu ograniczenie wiekowe. Oprócz tego występuje niedorzecznie ciekawy i równie mocno niepasujący do filmu samochód, czyli Mercury Monterey z 1950 roku po intensywnej modyfikacji. Mówię niepasujący, bo sztampowego złodupca wyobrażałbym sobie bardziej w amerykańskim muscle car, albo chociaż szybkim kabriolecie zasilanym oczywiście minimalnie sześcioma cylindrami. Mimo wszystko samochód osobowością nadąża za swoim właścicielem. Jest nietypowy, oryginalny i niezawodny w swojej roli.

Fabuła jest prosta, ale chyba nie ma czego innego oczekiwać. Kobieta w opałach, więc zblazowany glina zapewnia protekcję. Biega, strzela, poci się, nosi ciemne okulary i opróżnia kolejne magazynki - protekcja tym samym jest zapewniana. To nic, że paradoksalnie ściąga na nią wszystkie kłopoty, które w prawdziwym świecie skutkowałyby załamaniem nerwowym, a pościg samochodowy złamanym karkiem. Liczysz na gorący romans? To nie film z Michaelem Douglasem, a ucieczka od szablonu Jamesa Bonda, który sypia ze wszystkim co się rusza, to ładny element wyróżniający dotychczas znane kino akcji od amerykańskiego wzorca. Naturalnie jest on obecny w niektórych produkcjach, ale typowy amerykański twardziel, o którym mówimy, jest nie do zdobycia i najczęściej obojętny na zaloty (czyżby model zapoczątkowany przez Jamesa Deana? - pytanie na inny tekst). Daleko mu do szarmanckiego dżentelmena w garniturze. Zamiast tego wlewa w siebie piwo, jest wiecznie nieogolony, mieszka w zapchlonej dziurze i bekaniem nieświadomie zwabia samice. Oto amerykański twardziel. W spoconej podkoszulce i z wadą wymowy.


1. Robocop (1987) - reż. Paul Verhoeven

W rolę Robocopa wcielił się Peter Weller.

Dlaczego więc, skoro tako pieję nad resztą filmów, to właśnie Robocop piastuje stanowisko lidera? Ponieważ to najlepszy film akcji w historii kina amerykańskiego. Słowa te mogą wydawać się dość kontrowersyjne, bacząc na to, że w gruncie rzeczy jest on bardziej filmem fikcji naukowej zmieszanej z klimatem antyutopii i zdecydowanie odbiega od tandety reszty zestawienia. Mimo to nie wyobrażam sobie innego filmu na szczycie tej listy. To dzieło z przesłaniem, dopracowane, przerażające i satysfakcjonujące, prawdziwie brutalne i innowacyjne. Utrzymywałem wcześniej, że dużo przyjemność z seansu powyższych filmów płynie z klisz, które one powielają, ale pionier niezaprzeczalnie zasługuje na większe uznanie, niż najlepszy naśladowca.

Włączając to spodziewałem się dziwnego akcyjniaka w szatach sci-fi na brudnych ulicach amerykańskiej metropolii. Obejrzałem hardkorowy niemalże horror sci-fi o silnym wątku sensacyjnym, trzymający w napięciu do końca. I warto zaznaczyć, że oglądałem go dopiero teraz i nie piszę tego z pamięci o filmie lat chłopięcych. Wtedy robił wrażenie jako przerażający. Teraz doceniam go na innej płaszczyźnie, ale prawdopodobnie nawet bardziej.

Wszystkie negatywne określenia, których używałem do opisania filmów w tym zestawieniu są oczywiście pieszczotliwe. Szczerze uważam je za dobre produkcje. Oczywiście to kwestia subiektywna, ale pamiętajmy, że doznanie estetyczne nie zawsze musi się łączyć z artystyczną produkcją europejską, a czasami może być zza oceanu i opierać się głównie na po raz trzeci: eksplozjach, pościgach i strzelaninach! Są takie wieczory, podczas których człowiek chce się walnąć na kanapie z piwem i obejrzeć coś nieangażującego i niekoniecznie musi mieć ochotę na wieczny grymas zażenowania, który z pewnością towarzyszyłby seansowi któregoś z filmów ze Stevenem Seagalem. Powyższe zestawienie skupia odpowiednie na ów wieczór pozycje. Dla taką właśnie funkcję spełniły idealnie. Polecam i pozdrawiam cieplutko.

czwartek, 23 czerwca 2016

Podsumowanie miesiąca: maj 2016

Kawał czasu minął, a nie za wiele filmów i nawet nie wiem co tu napisać.
Właśnie patrzę przez okno jak kot dachowiec balansuje na poręczy balkonu na pierwszym piętrze i czai się, żeby wskoczyć przez okno do mieszkania obok. Uda mu się? Powoli, kroczek po kroczku.
Dobra, teraz priorytetem jest wytrzeć pyszczek o ścianę. I nagle wskoczył, kto by się spodziewał! Stoi na parapecie, chyba bada teren, i właśnie zdecydował się wejść do środka. Ciekawe jak długo, zanim ktoś go stamtąd wykopie. Ale i tak będzie za późno, pchły zostały rozniesione.
Właśnie wyziera z obcego pokoju jak z własnego w tryumfalnym geście zamorskiej zdobyczy. Bezczelny kiciuch wie o co chodzi. Teraz odpoczywa w cieniu na wysokości, na której dzieciaki nie będą go męczyły. Wygląda dostojnie jak rzeźba lwa na gzymsie katedry. Ale to tylko szary w pręgi dachowiec na skraju parapetu. Każdy ma prawo do marzeń.

Kadr z filmu Victoria (Niemcy 2015) w reż. Sebastiana Schippera. Po prawej zakapiory, ale o złotych serduszkach.

Nieznajomi z pociągu (Stany Zjednoczone 1951) reż. Alfred Hitchcock
Była ochota na fiolm noir, wpadł film noir. Robię co chcę, duży ze mnie chłopiec. Zaraz upiekę sobie naleśników, bo TAKĄ MAM OCHOTĘ. Zanim, jeszcze wrócę Hitchcocka. Jak zwykle klasa. Raz na jakiś czas, kiedy wiara w kino powoli upada warto wrócić do dawnych fascynacji, nieżyjących mistrzów dwutonalnych arcydzieł i przypomnieć sobie o co chodzi w opowiadaniu historii.
Piękny thriller. Czarny bohater jeszcze sprzed ery infantylnych, nigdy-się-nie-uśmiechających czarnych bohaterów. Każdy facet to pan, dżentelmen wręcz, a cała zatarczka odbywa się na tych dziwnych, ale jasnych dla każdego zasadach. Są rzeczy, których niewolno i w takiej konwencji trzyma się film. Morderstwo to oczywiście co innego, nie było by thriller, bez zabójcy i trupa - ulubione tworzywo hitchcocka.
Dobrze, że człowiek robił filmy. Wzbogacił jakoś świat o swój geniusz, miło z jego strony.

Obsługiwałem angielskiego króla (Czechy, Słowacja 2006) - reż. Jiří Menzel
Przedziwny film. Miejmy to za sobą - nie przepadam za kinem czeskim, ok. Wiem, że jest ono uważane za kamień milowy światowej kinematografii i każdy pyta, ej, a widziałeś to a tamto. Niestety, najcześciej odpowiedź jest przecząca.
Więc chcąc odkupić winy czułem się w obowiązku obejrzeć w końcu coś czeskiego.
I proszę, trafiłem na czeskie Zezowate szczęście, jak ktoś to określił w komentarzu na Filmwebie, i faktycznie tak jest. Jakieś rozliczenie z wojenną przeszłością Czech, trochę wspominek, historia cywila podczas wojny oczywiście w wątku seksualnym, jak to Czesi lubią. Ekscentryzm filmu trzeba docenić, bo wyłamuje się on z jakichkolwiek ram do tej pory przyjętych. Aktor pierwszoplanowy jest znakomity - trochę jasiofasolowaty, trochę cyniczny. Film pozostawia dobre wrażenie, szczególnie ze względu na sposób opowiadania historii. Przelatuje przez niemal całe życie hotelowego kelnera, który to jest również narratorem. Angażuje w wydarzenia, starając się zaprzyjaźnić z widzem.
Można polecić, ale dla osób zainteresowanym taką tematyką i formą kina.

Victoria (Niemcy 2015) - reż. Sebastian Schipper
Póóóźny seans dopasował się do fabuły, również osadzonej późno w nocy. Jednoujęciowa historia miłości z porachunkami gangsterskimi na szczeblu osiedlowym w tle. Wzbudza to uczucia wspólnego spędzania czasu z bohaterami, co szybko skutkuje silną oceną ich postawy generalnie emocjonalnym podejściem do wydarzeń. Ciekawy zabieg, podoba mi się ten trend we współczesnym kinie.
Film jest nieco nierówny, raz szybki, potem wolniejszy, raz lepiej oświetlony, raz gorzej, raz lepiej zagrany, a raz gorzej, ale wciąga na tyle można to zignorować.
Jeden z filmów niszowych, który spokojnie można polecić każdemu. Spora odmiana od głównego nurtu, mimo popularnego motywu napadu na bank, bo naprawdę nie tym skupia się reżyser.

Tajemnica Andromedy (Stany Zjednoczone 1971) - reż. Robert Wise
Seans odbywany chyba na cztery razy. Choć to nie wina filmu, tylko moja, że zawsze zabierałem się za niego o porze, którą amerykinin określiłby "nad ranem", ale również nie należy do najbardziej fascynujących filmów pod słońcem. Zwykły, oldschoolowy sci-fi z mikroskopijnym morałem, którym jest przestroga przed rozwijającą się, coraz bardziej potężną technologią, która zamiast pomagać może niszczyć. Film raczej dla fanów gatunku, wtedy ucieszy się należącym mu się uznaniem.

Lewiatan (Rosja 2014) - reż. Andriej Zwiagincew
Mocna rzecz, nie ma co. Potwornie ciężka do oglądania ze względu na ilość niepowodzeń i nieprzyjemności, które dotykają głównych bohaterów. Chciałbym powiedzieć typowy krajobraz Rosji, ale co ja się na tym znam. Powiem więc: krajobraz chlaństwa, łapówkarstwa, bezprawia i postkomuny.
Oprócz tego film kręcony niedaleko wschodniej granicy Finlandii, co skutkowało niezwykłymi zdjęciami, a nawet kontrastem między wydarzeniami, a drugim planem. Przyzwyczajony jestem do Rosji zakopanej w brązowym, rozjeżdżonym przez stare Lady śniegu, w jakiś postkomunistycznym mieście z pomnikami czerwonej gwiazdy, szerokimi ulicami głównymi, i wielkimi puchowymi czapkami. Ale nie w tym malowniczym miejscu. Zupełnie inaczej się to ogląda. Krajobraz niejako usprawiedliwia bohaterów, że oni również są częścią tej pięknej planety i należy im się odrobina szczęścia. Cóż, nie w tym filmie. Polecam go jak najbardziej, ale uprzedzam, że nie jest lekki.

Spotlight (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Tom McCarthy
Podobno wygrał Oscara. Ja nie mogę, najlepszy dowód na to jak ta uroczystość jest poustawiana. Filmowi daję słabe 6. Jest bezcelowy. Wykorzystuje sztukę filmową jako narzędzie do wielkiego antykościelnego postulatu i przedstawia jakąś śmieszną fabułkę o pracy dziennikarzy, czy coś. To są nawet dobrzy aktorzy, ale film nie posiada tego fajnego klimatu rozwiązywania sprawy przez sprytnego i zaradnego dziennikarza śledczego. Jest płaski, ma formę prawie, że dokumentu. Brakuje w nim dynamiki, puenty, bo reżyser stwierdził, że sama tematyka wystarczy.
Nie wystarczy. Na takie tematy się zwykło pisywać książki. Więc problem nie leży w filmie, tylko w amerykańskiej publiczności. Książki nikt nie przeczyta, ale film obejrzy każdy, because movie night. Spoko, byle się przebić z ważną kwestią. Ale do tego wszystkiego dochodzi nagroda akademii filmowej, którą pewien opalony człowiek na YouTube nazwałby lewicową propagandą liberalnego establishmentu i miałby rację. Co złego to nie ja, pierwsza poprawka konstytucji USA, wolność słowa, opinii itd., ale to po prostu słaby film jest i tyle. I trzeba by czegoś więcej niż sam cel zwrócenia uwagi amerykańskiego widza. Bez czegoś więcej to tylko propaganda.