czwartek, 5 listopada 2015

Podsumowanie miesiąca: październik 2015

Kadr z filmu Projekt X w reż. Nima Nourizadeha

Nie miałem w tym miesiącu nosa do filmów niestety. Dużo psioczenia, hejtu, cynizmu, ale pamiętajcie dzieciaki - co złego to nie ja. Wpadło również kilka seriali, ale te opiszę za miesiąc, jak wszystkie pokończę, goddammit.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.


Przesłuchanie (Australia 1998) – reż. Craig Monahan
Typowy film z pokoju przesłuchań. Gierki pomiędzy gliną a podejrzanym, strategie policjanta na obabranie domniemanego winnego, winny oczywiście domniemany. A tu hyc, wszystko na odwrót, ale nie, nie, na to trzeba zaczekać do końca.
Nic specjalnego. Właściwie to film należy do Hugo Weavinga, to jego numer popisowy. Upiększa średni scenariusz jak ambitna artystycznie przedszkolanka salę na pierwszy dzień wiosny. Gdyby nie on, film niewarty oglądania, ale dla fanów tego aktora na pewno gratka.


W piwnicy (Austria 2014) – reż. Urlich Seidl
Jako fan reżysera czuję, że będę niewierny, ale niestety nie mam dobrych nowin. Zapowiadał i zapowiadał. Miało być mocno, ciekawie, nietypowo i tak jak zwykle u niego. I było, ale jakoś sztucznie. Film przypomina bardziej reality show z kilkoma świrami, co to za kawałek hajsu pokażą jajca do filmu kinowego. Nope. Nawet temat dominy i uległego jakiś miałki i niezaskakujący. Gdzieś siła uderzenia poszła po kościach i wyszedł dziwny, ale średni, rutynowy film.


Trzy kobiety (Stany Zjednoczone 1977) – reż. Robert Altman
Na papierze wyglądał dobrze – zwiastun, opis, recenzje. Złakniony psychodelicznego klimatu sięgnąłem po ten tytuł. Co się rozczarowałem, to moje, dzięki.
Zero psychodeli, tylko kicz. Powtarzam, kicz, plastik, tektura. Gdyby nie przedziwnie intrygująca Shelley Duvall (znana również z Lśnienia) to wyłączyłbym w połowie. Właściwie nie wiadomo co, kto i dlaczego i najgorsze, że poirytowani klapą filmu nawet nie chce nam się zadawać tych pytań. Zapałki między powieki i skończyć. Ile? Godzina? Dam radę. Teraz ile jeszcze? Pół godziny, szybko zleci. To ile tam jeszcze? Piętnaście minut. Nie mogę już.
Szkoda, mogło być nieźle, bo scenariusz ciekawy. Ale nie wszystko złoto co się świeci.


Vicky Cristina Barcelona (Stany Zjednoczone 2008) – reż. Woody Allen
Reżyseria – łudi alen. Ach, Allen. Mój ukochany reżyser, a czemu tego okazu jego twórczości jeszcze nie widziałem? Polecany ze wszech stron, wciąż byłem nim bombardowany, więc uległem. Niczego nie żałuję.
Typowa komedia romantyczna, z artystycznym drugim planem, o niemal moralizatorsko liberalnym podejściu do związków damsko-męskich. Tak, jest możliwy miłosny trójkąt – mówi Allen. Tak, może  być przyjemny, romantyczny i produktywny – dodaje. Owszem, przedstawiam również beznadziejnie porządny związek narzeczeński jako ten gorszy i na koniec ukazuję jego prawdziwe, nieokiełznane oblicze – dodaje reżyser na jednym oddechu. Ale mimo wszystko film dobry, niezwykle przyjemny w oglądaniu, z pięknymi widokami i pięknymi aktorami i aktorkami i wszystko na swoim miejscu w ogóle. Porządek jak się patrzy. Dzięki, Allen. Rób dalej swoje jak artysta-rzemieślnik i ludzisko i tok bedo do kino chodzić, ze hej!


Kidulthood (Wielka Brytania 2006) – reż. Menhaj Huda
Galeriankowa wersja Projektu X. Ot, zamknąłem film w trzech słowach. Rozwinę jednak.
Film, który raczej nie zostawi po sobie większego śladu. Nieco przesadzony, często nierealistyczny i niepotrzebnie skupiający się na dzieciakach, jakby to miało zwiększyć wydźwięk. Nie zwiększa, a komplikuje odbiór. To dzieciaki mają przerąbane, czy ogólnie wszyscy zamieszani w życie ulicy? Czyli nastoletnia ciąża to źle, ale ciąża w biedzie nie? Dzieciaki ćpają, ale poza ich kręgiem to problemem nie jest? Dało się to inaczej zrobić. Motyw nieletnich jest niepotrzebny do tego samego przekazu.
Niby należy do kanonu, ale z pewnością nie jest jego najlepszym przedstawicielem.


Cząstki elementarne (Niemcy 2006) – reż. Oskar Röhler
Chyba wystarczy filmów niemieckich. Jeśli nie trafię na kogoś godnego zaufania, albo profesjonalnie dobranego kanonu kina niemieckiego to więcej do niego wrócę.
Co to w ogóle miało być? Film erotyczny, romantyczny, dramat? Jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, już to kiedyś mówiłem, a oni dalej swoje. I jeszcze ten aktor, Moritz Bleibtreu. Czy on ma jakikolwiek inny wyraz twarzy niż jego firmowe pomieszanie zniesmaczenia z zapłakanym niedowierzaniem? I tak całe bite dwie godziny. Ni uśmiechu, złości, podniecenia. Wciąż to samo.
Poza tym reżyser pokazuje rzeczy niepotrzebne, nieistotne, niegodne płótna kinowego. Na deskę montażową i połowę wywalić! Najlepiej pełne 113 minut. Nic w moim życiu się nie zmieniło, oprócz skrócenia go o dwie godziny. Danke, nein, danke.


Ill Manors (Wielka Brytania 2012) – reż. Ben Drew
Nie sądziłem, że to kiedyś to powiem – niesamowity dramat uliczny w formie rapowego musicalu. To bardziej za sprawą mojej sympatii do reżyseria, znanego na scenie muzycznej pod pseudonimem Plan B, niż miłości do hip-hopu. Niech to jednak nie zniechęca. To nie jest przeważająca cecha filmu, a jedynie jego elementy. Historia toczy się swoim tempem i jest opowiedziana niezwykle dobrze. Losy wielu osób przeplatają się – tak często słyszy się teraz tego rodzaju fabuły, ale zdają one egzamin.
Tak, czy inaczej, jeden z najlepszych filmów brytyjskiej fali filmów miejskich. Szorstki, szary, niemiły dla oka ani dla samopoczucia. Raczej dla wąskiej widowni, ale oni właśnie będą wniebowzięci.


Roger Waters the Wall (Wielka Brytania 2014) – reż. Sean Evans, Roger Waters
Unikalny projekt Rogera Watersa, aby z dawnym filmem Ścianą zmiksować sporo nowych ujęć i relację z kapitalnego koncertu z ich najnowszej trasy koncertowej. Wyszło świetnie, bardzo naturalnie, płynnie, jak jeden, kompatybilny utwór. Film niezwykle emocjonalny (czasami za bardzo), ale przy tym ze smakiem i z przekazem. Choć przekaz raczej egocentryczny, skoncentrowany na Watersie, to i tak ogląda się świetnie. Facet wykonał kawał roboty w życiu to niech ma. Gwiazdor bez samouwielbienia to jak recepcja w przychodni z miłą obsługą – nie pasuje jakoś.
Wyświetlany był na całym świecie tego samego dnia i tylko raz. Ekscentryzm, na który nie każdy może sobie pozwolić. Teraz jednak prowadzona jest sprzedaż nowego wydania płyt oraz film na blue-ray'u na oficjalnej stronie wokalisty za naprawdę gruby plik zielonych. Kto nie obejrzał w kinie może zastawić dom, albo sprzedać nerkę i nadrobić zaległości.


Droga wolna! (Polska 2014) – reż. Tomasz Mielcarz, Grzegorz Ruzik, Jarosław Szablewski
Chłopaki pocieszne. W filmie mówią o robieniu filmu. Cały wstęp dotyczy zbierania funduszy. Nie mam hajsu, ale jadę! Jesteśmy biednymi muzykami, ale moment, moment, film jest o motocyklach. Tak tylko chcieliśmy pokazać, że gramy na gitarach elektrycznych. Aha, jeden z nas ma w bloku świnię, zamiast psa. Tacyśmu odjechani. W reżyserów wpisaliśmy wszystkich, bo przecież Tomek nagrał jedno ujęcie i wtedy, kiedy byliśmy w Odessie, Jareczek przecież filmował chwilę. I ojej, takeśmy popili, kacyk męczy, he he, nie dam rady jechać.
Oj żartuję, po prostu film daje amatorszczyzną, laickim, wręcz ignoranckim podejściem. Mimo to nosi ogromny ładunek zarażania pasją, oblewa uczuciem przygody i rozśmiesza. Na przyszłość jednak trzeba wszystko lepiej dopracować, od początku do końca. Jak się robi film, to się nie stawia całego wyjazdu pod znakiem zapytania, bo brakuje 500zł na wachę. Ale spoko, zazdroszczę, życzę powodzenia i pozdrawiam. Co złego, to nie ja, 8/10, daje suba, liczę na rewanż.


Co na kręci (Stany Zjednoczone 2013) – reż. Bryan H. Carroll
Przegląd historii motocykli nakręcony drogimi kamerami przez doświadczonych operatorów w wypróbowanej już formie dokumentu w stylu diskawery czanel. Ktoś wypowiada się do kogoś niewidocznego obok kamery, że kiedyś miał taką a taką markę i model i tak strasznie ją uwielbiał. Pasja, poświęcenie, nostalgia, do cholery.
Boleśnie kliszowate, ale do oglądania. Chociaż przez to niektóre fragmenty tracą pasję, którą tak chorobliwie chciano przekazać. Dużo świecących głowic, wypolerowanych na lustro baków, a jak fascynacja motocyklami to osoby znane, albo całe motocyklowe rodziny i wszyscy mają krosa: mama, tata, synek, ciocia, noworodek i babcia z dziadkiem też. Kaliber .44 filmu dokumentalnego. Większe jest lepsze tylko w stanie Teksas. Groteskowy obraz sceny motocyklowej, ale amerykanie chyba tak muszą.


Projekt X (Stany Zjednoczone 2012) – reż. Nima Nourizadeh
Całkiem niezłe to było, muszę przyznać, ale najpierw jedna rzecz. Nie chce mi się słuchać argumentów, że to rozrywka dla podludzi, że prymitywne i niskie, serio. Nie oglądasz tego dla walorów estetycznych i artyzmu, tylko żeby poczuć się jak na najlepszej domówce. Jeśli tego nie poczułeś, to nie miałeś młodości. Spieprzaj na retrospekcję Godarda i nie zawracaj dupy.
Film jest niezwykle nagrany. Spodziewałem się niedosolonej tandety w stylu American Pie, a tu niespodzianka. Zdjęcia jak w teledysku z wysokiej półki. Rozmach przechodzący ludzkie pojęcie i najlepsza muzyka klubową. Fabuła nie gra tu roli, ale realia imprezy z chlaniem na umór oddaje bezbłędnie. Chłopaki poradzili sobie z rolą, grali w sposób wyluzowany. I słowo daję, że połowa filmu kręcona była chyba na autentycznej bibie, bo takiego realizmu nowoczesnego kino w życiu nie widziało. Końcówka jest beznadziejna, przyznaję, ale jak inaczej skończyć taki film? Motyw z Costą podrywającym prezenterkę telewizyjną robi robotę i reżyser wychodzi z tej zagwozdki z twarzą.
Dystans, realizm, znakomite zdjęcia, jeszcze lepszy montaż. Najmocniejszym atutem filmu jest to, że nie jest jak matka, która próbuje mówić do gówniarza slangiem, żeby lepiej się z nim dogadać. Wszystko wychodzi naturalnie i nieżenująco. Super!
Swoją drogą podobno oparte na faktach, jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie.


Bronson (Wielka Brytania 2008) – reż. Nicolas Winding Refn
Jezusie, co tu się nawyprawiało. Pan od Drive’a miał zacne początki. Rozwalił ten film w najlepszy sposób jaki mógł. Oderwany od rzeczywistości, mocno eksperymentalny, uciekający od szablonowej kinematografii. Dla mnie miód.
Grzech nie wspomnieć o Tomie Hardym (czo :D), który kupuje mnie coraz bardziej. Nie trafiłem jeszcze na jego słabą rolę. Facet wyrósł na ludzi od czasów Kompani Braci i teraz jest absolutną filmową personą potrafiącą zagrać wszystko. Ceni się taką cechę w czasach nieelastycznych celebrytów, których renoma przerasta umiejętności, a co gorsze – ambicje. Zagrał, nie ma innego słowa, zjawiskowo. Historia jest prosta i chodzi tu raczej o doznania organoleptyczne niż duchowe. Proszę bardzo, uprzedziłem. Pozytywny przerost formy nad treścią. Tak też się da filmować, jakżeby nie. Niewielu to umie, ale Windiga Refna (czy jakkolwiek się on deklinuje) będę śledził na pewno.