czwartek, 25 lutego 2016

Podsumowanie miesiąca: listopad 2015

Kadr z filmu Chopper (Australia 2000) w reżyserii Andrewa Dominika.


Last Vegas (Stany Zjednoczone 2013)
Typowy feel good movie. Mamy czterech bardzo znanych, podstarzałych aktorów, którzy grają swoich podstarzałych kumpli, a sami aktorzy charakterem przypominają ich postaci. Hollywoodzka ciekawostka bardziej, niż dobra produkcja. Jednak po seansie pozostaje dobre samopoczucie i film może się podobać. Więc chyba swój cel spełnia. Poza tym Las Vegas, bejbi!


Chopper (Australia 2000) - reż. Andrew Dominik
Film dokładnie taki, jak osoba, o której traktuje. Przerażający, surowy i dezorientujący. Największą robotę robi filtr, ale klimat australijskiego więzienia też jest przytłaczający. Oraz wisienka na torcie, czyli Eric Bana w brawurowej roli. Taki dopalacz kariery, jaki miało i wykorzystało wielu aktorów w historii kina współczesnego.
Nie wiadomo o co człowiekowi chodzi. I o to chodzi. Zagubiony więzień z porysowaną psychiką ma tylko jeden cel - żyć godnie, najlepiej owiany sławą. Jednak wszystko czego się dotknie zmienia w przemoc. Rozlewa krew i cierpienie gdzie popadnie. Fascynacja jego osobą bierze się z nieobliczalności kolejnego ruchu. Zakończenia tego filmu nie jesteś w stanie przewidzieć.


Żółty szalik (Polska 2000) - reż. Janusz Morgenstern
Kto gra lepiej alkoholików od Polaków? Bezbłędna interpretacja roli. Reżyser chyba nie miał dużo pracy z głównym aktorem, bo Gajos wygląda jak ryba w wodzie, szczegółnie w kultowej scenie zamawiania wódki w restauracji. Ale to komplement, co złego to nie ja.
To film średniometrażowy, który jest alkoholową wersją Opowieści wigilijnej. Trochę naiwny, powolny, przewidywalny jak nic innego, ale robotę robi. Nawet nie uderza tu po oczach moralizatorstwo, którego się obawiałem, więc za to największy plus.


Młodość (Włochy 2015) - reż. Paolo Sorrentino
Prawdziwa kontemplacyjna uczta. Niezależnie od obrotu wydarzeń dzieją się one bardzo powoli, co napawa spokojem. To i niesamowite szwajcarskie krajobrazy. Niezwykle intelektualny charakter dzieła nie buduje tej ohydnej pretensjonalnej kurtyny, którą niektórzy mogli chcieć się ekscytować. Reżyser posiada wyrafinowane poczucie smaku, co ujawnia się przez całokształt - od scenografii i aktorów, przez zdjęcia, do dialogów. Zupełnie inne kino, niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Jestem absolutnie zachwycony i nie mogę doczekać się kolejnej produkcji tego twórcy.


Miasto Boga (Brazylia 2002) - reż. Fernando Meirelles
Spodziewałem się nieco czego innego. Myślałem, że będzie to ciemny dramat, ciężki do zniesienia. A w sumie było to opowieść o brazylijskich slumsach w stylu Tarantino czy innego mistrza komedii kryminalnych. Dzieciaki się bawią w najlepsze i nie ma w tym nic przerażającego. Bieda jak wszędzie w Ameryce Południowej, a bohaterom filmu akurat dobrze się powodziło. Więc jeśli ktoś szuka czegoś, co w brutalny sposób przedstawi mu realia życia w brazylijskich fawelach, to niech idzie dalej.
Nie porwała mnie nawet strona artystyczna filmu. Formuła opowiadania fabuły przez głównego bohatera wydaje się być eksperymentem, który wyszedł w sam raz, a szkoła ujęć to na pewno wyznacznik jakiegoś nurtu w kinie, ale wartości szczególnej nie posiada. Obszedłbym się bez tego filmu.


Kalifornia (Stany Zjednoczone 1993) - reż. Dominic Sena
Film jest kompletnie niedoceniony. Powinien być wymieniany jako popis aktorski Brada, a nie jest. Powinien być nagrodzony za reżyserię, a nie był.
To niezwykły horror psychologiczny, bliski każdemu. Mi często zdarzało się jeździć z obcymi ludźmi, tylko po to, by podzielić koszty podróży. Padały pytania czy się nie boję. Ale czego? Jest to co prawda kolejny horror ze scenariuszem, który wykorzystuje konkretne okoliczności do stworzenia mrożącej krew w żyłach historii, ale robi to niesamowicie. Czarna chmura wisi nad bohaterami od początku i zależy tylko od reżysera kiedy lunie z niej deszcz. Twórca znakomicie dawkuje poczucie zagrożenia i znakomicie wykorzystuje świadomość widza. Jak zwykle chce się krzyczeć do ekranu, uprzedzić, ostrzec. Ale krwawa jatka będzie i tak. Tyle mogę zdradzić, żeby zachęcić.


Thelma i Louise ( Stany Zjednoczone 1991) - reż. Ridley Scott
Ach, ten Harvey Keitel. Jak nie gra gnojków gangusów to występuje w roli dobrych-kolesi glin.
Ważniejszy jednak jest motyw dwóch tytułowych kobiet, których zwykła wycieczka zmienia się nie do poznania i z powodu kilku niepozornych wydarzeń stają się renegatkami. Znakomity esej feministyczny w oprawie filmu drogi. Mało można powiedzieć o filmie, żeby za dużo nie zdradzać. Jeśli nie zaznaczyłem jeszcze, że spełnia test Bechdela, to można dodać, że gra aktorska jest absolutnie bezbłędna. Prawdopodobnie efekt pracy ze zdolnym reżyserem w pomieszaniu z paradą prawdziwych hollywoodzkich talentów. Tylko zakończenie może być dezorientujące. Ocenę pozostawiam wam.


Locke (Wielka Brytania 2013) - reż. Steven Knight
To nietypowy pomysł, żeby zamknąć bardzo ekspresywnego aktora w ciasnym pomieszczeniu samochodu i kazać mu zagrać cały dramat. Udało się, ale nie ukrywam, że pierwsza część filmu była bardzo nużąca. Zanim scenariusz i wszystkie niedopowiedzenia zdążą zaintrygować widza, mija czas wystarczający, żeby mniej cierpliwi film wyłączyli. Ja wytrwałem i nie żałuję, bo lubię Hardiego i ciekawie oglądało się reakcje człowieka na powolny rozpad jego życia. Jednak po filmie zostaje pustka. Nic się z niego nie wyciągnie, nic po nim nie pozostaje, nie wpływa na ciebie, nie daje do myślenia.


I twoją matkę też (Meksyk 2001) - reż. Alfonso Cuarón
Typowy film z przygodą seksualną dla nastolatków, delikatnie podbity dramatem. Moje mieszane uczucia z pewnością rozwiewa scena rozbierana ze wspaniała Maribel Verdú, ale to nie wystarczający walor, żeby polecić komuś ten film, jako niezwykle wartościowy. Można zobaczyć z ciekawości kina meksykańskiego, ale w tej roli lepiej sprawdzi się Amores perros czy nawet Babel
Tyle.

piątek, 19 lutego 2016

Dwie role Sylvestra Stallone'a

Sylvester Stallone w filmie Cobra.

Przeglądając filmografię niektórych aktorów można odnieść wrażenie, że podczas dobierania roli zupełnie nie wychodzą ze swojej strefy komfortu. Powtarzają te same schematy, w których rozpoczęli swoje kariery. Może to wynikać z odpowiedniej polityki zarządzania swoją karierą – aby nie zabijać kury znoszącej złote jaja lub nie naprawiać czegoś, co nie jest zepsute. Jeśli publiczność wciąż chętnie ogląda aktora za firmową minę lub ten sam typ postaci odgrywany w kółko to nie ma żadnego powodu by jej nie zaspokoić. Na pewno nie z marketingowego punktu widzenia (czyt. box office).

Istnieje wiele przykładów tego zjawiska. Keanu Reeves – znany z jednego wyrazu twarzy, niezależnie czy rola w filmie sensacyjnym czy miłosnym, Jason Statham – zawsze grający typ milczącego, antypatycznego i narwanego twardziela, Robert de Niro – jeśli nie gra nowojorskich policjantów to z pewnością występuje w roli nowojorskiego gangstera. Jest jednak jeden, konkretny aktor amerykański, u którego tendencje te zauważyć można bodaj najwyraźniej. Sylvester Stallone, z niewielkimi wyjątkami, gra tylko twardzieli. Nawet jeśli pod przykrywką miłego i czułego mężczyzny (Oskar) – zawsze, prędzej czy później, wyjdzie z niego wola zemsty lub zwycięstwa za wszelką cenę (Cop Land). Zawdzięcza on ten wizerunek roli w filmie Rocky, jako tytułowy bezwzględny pięściarz – jednak również romantyczny i skromny. Co prawda był to już jego trzynasty występ na wielkim ekranie, ale to niezaprzeczalnie on zapewnił mu rozpoznawalność na całym świecie. Od tej pory, już konsekwentnie, odgrywał przed kamerą tylko samców alfa (Specjalista, Sędzia Dredd, nawet Stój, bo mamuśka strzela). Co przyczyniło się do tego przywileju? Zauważyć to można na każdym zdjęciu Sylvestra. Budowa ciała, na którą pracował latami ćwiczeń i odpowiedniej diety przyciągała hollywoodzki obiektyw. A kwadratowa budowa szczęki na pewno nie przeszkadzała.

Przeglądając jego dorobek artystyczny można dojść do wniosku, że jego role twardzieli dzielą się na dwa typy. Albo są to mili, sympatyczni i empatyczni mężczyźni, którzy przy okazji wiedzą jak rozprawić się z bardzo trudną sytuacją, albo czyimiś żebrami (Na krawędzi, Ponad szczytem). Albo szorstcy, oschli i nieuśmiechający się awanturnicy, którzy sieją zniszczenie i zło (Cobra, Rambo). Choć w większości występował w roli policjantów (Tango & Cash, Nocny Jatstrząb) lub ewentualnie żołnierza oddziału specjalnego (Człowiek demolka, Niezniszczalni), to zagrał on kilkakrotnie postać negatywną (Dorwać Cartera, Zabójcy).

Rzadko jednak zdarzyło się wcześniej, aby mimo bardzo wąskiej aktorskiej specjalizacji, publiczność tak długo i niestrudzenie kochała artystę. To fenomen, który daje przykład i stanowi wyjątek od reguły – czas mało elastycznych aktorów zawsze przeminie. Ja Sylvestra uwielbiam za wszystkie dwie role, mimo okropnej wady wymowy, która skutkuje uroczym twardzielskim bełkotem. I tak mówi wyraźniej niż każdy polski aktor.