sobota, 19 grudnia 2015

Kiedy starasz się za bardzo

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (Stany Zjednoczone 2015) - reż. J. J. Abrams

Na parkingu wolne miejsca, a w kinie spokojnie. Sala nie była pełna, nikt się nie przepychał, ani nawet nie walczył o miejsce. Byłem jedynym klaunem w koszulce z nadrukiem Vadera. Zwiastunów było kilka i od razu, zupełnie bez ostrzeżenia, charakterystyczne napisy zaczęły ulatywać w bezdenną przestrzeń. Ktoś obok mnie świetnie się bawił - chyba przyszedł na komedię. Nie liczył się z tym, że ja tu przeżywam coś ważnego. I czy tylko ja? Po lewej też w sumie dobra impreza, a nie, jak się spodziewałem, trzech nerdów odchodzących od zmysłów. Były rodziny z dziećmi, całe grupy młodych kinomaniaków, kilka par na randkach. Czy ja pomyliłem sale? W pierwszym dniu największej premiery roku taki krajobraz?

Podtrzymanie tradycji  GW na jednym zdjęciu. Na pierwszym planie Daisy Ridley.

Najwidoczniej przeliczyłem się z oczekiwaniem wielkiej ekscytacji i sukcesu kasowego w Polsce. Nie ważne, wróćmy do filmu. Mamy do czynienia z Gwiezdnymi Wojnami z krwi i kości. Co do tego nie ma wątpliwości w żadnej ze scen. Ale one są inne. To nie te same Gwiezdne Wojny. Te są bardziej surowe, mroczne i... realistyczne? Co wcześniej najbardziej wyróżniało te filmy to bajkowa otoczka. Wszystko bardziej kolorowe, z miękkimi krawędziami. Niby nastały straszne czasy dla rebelii, niby życie na Tatooine takie ciężkie, ale tak naprawdę tego nie było. Jedyne co ja widziałem, to prawdziwa pasja do fikcji naukowej, czyli zauroczenie kosmosem i jego eksploracją. W każdej scenie Lucas przekazywał swoją ciekawość głębokiej przestrzeni i spełniał niedoścignione pragnienie życia jak kosmiczny kowboj. Abrams skupił się na czym innym i podszedł to sprawy bardziej przygodowo. Mając takie, a nie inne narzędzie stworzył Indianę Jonesa w uniwersum GW. Dużo biegania, ratowania kogoś z opresji i bardzo szybki rozwój wydarzeń. To jak z tym sąsiadem, który jeździ 2,5 litrowym doładowanym Subaru Legacy do kościoła i na zakupy, jakby nie zdawał sobie sprawy co znajduje się pod jego prawą stopą. Patrzysz i serce ci pęka, że cały ten potencjał pozostaje niespożytkowany, nieużywany jak należy.

Mówiąc o mrocznej stronie mocy.

Realizm i przygodowość nie są złe. Można jednak zrealizować je w innym tytule. Biorąc na stół kreślarski coś takiego, jak GW, trzeba wiedzieć jak zaspokoić apetyt widzów. Abrams obrał inną strategię. Postanowił w nowym filmie zrobić kotlet mielony ze wszystkich poprzednich części. Zmielono tu postaci, scenografie, a w końcu fabułę. Każdy element filmu już był w nim wcześniej, ale w innej formie. Wydarzenia przypominają do złudzenia oryginalną trylogię. Droidy, planety, statki kosmiczne, nacje, stroje, a co najgorsze - dialogi - już były. To jest remake, a nie kontynuacja. Nie mówię tu o występie starych aktorów, ponieważ to jedyny pozytywny element ze strategii "wracamy do źródła, scena po scenie". Każda część, do tej pory, powoli rozwijała, dokładała coś do uniwersum, opowiadając nową historię. Abrams skondensował wszystkie GW, aby zadowolić każdego - młodego i starego fana obu trylogii. Ale to niemożliwe. Za dużo to i świnia nie chce. Film przypomina mi czytanie książki z uniwersum Gwiezdnych Wojen przeciętnego autora. Widzę te usilne nawiązania do głównych wątków, eksploatowanie do bólu kilku charakterystycznych elementów, ciągłe próby poprawienia wytykanych przez fanów błędów, ale to po prostu nie to. Człowiek za bardzo chciał, starał się, ale nie przystanął na chwilę i nie zastanowił co będzie lepsze, zamiast tego, czego ludzie oczekują. Niestety.

Harrison Ford - porównanie z czasów oryginalnej trylogii i Przebudzenia Mocy.

Oglądając film wciąż miałem wrażenie, że to już to widziałem. Było w Powrocie Jedi. A to oczywiście w Imperium Kontratakuje. A ta sama kwestia wybrzmiała w Nowej Nadziei. Ogromna ilość typowych hollywoodzkich klisz, wypowiedzi bohaterów mających na celu tłumaczenie widzowi fabuły i w końcu ten dziwny styl roztrzęsionej kamery. Przecież to film amerykański. Wszystko jest do przewidzenia, łącznie z punktem kulminacyjnym (walczę ze sobą, żeby niczego nie zdradzić). Ale znowu wychodzę na ponuraka, który tylko narzeka. Pisze coś,  żeby się wyżalić. Ale nie, to JEST dobry film. To SĄ Gwiezdne Wojny, to JEST gratka dla fanów. Aktorzy zagrali świetnie, zarówno dawna ekipa jak i nowy duet na piątkę. Efekty specjalne, których tak bardzo nie lubię komentować, zapierały dech w piersiach. Często dałbym głowę, że użyto prawdziwego X-winga, albo autentycznych pocisków laserowych. Było również kilka prawdziwych lokalizacji, więc plus za nieużywanie studia z zielonymi ścianami. I te sceny bitewne statków kosmicznych. Niesamowita dynamika i realizm, prawdopodobnie największy atut filmu. Nie muszę chyba wspominać o kapitalnej ścieżce dźwiękowej.

X-wing kontra TIE fighter.

Koniec końców nic nie przywróci dawnych Gwiezdnych Wojen. Ale ja chcę kontynuacji i to co dostałem dziś mnie satysfakcjonuje. Jeśli Abrams przestanie wchodzić w tyłek wszystkim fanom sagi i skupi się na stworzeniu dobrego sci-fi z wykorzystaniem, a nie eksploatacją uniwersum, to Rogue One będzie jeszcze lepszym filmem. Jak tytuł sugeruje Przebudzenie Mocy to dopiero początek.

czwartek, 5 listopada 2015

Podsumowanie miesiąca: październik 2015

Kadr z filmu Projekt X w reż. Nima Nourizadeha

Nie miałem w tym miesiącu nosa do filmów niestety. Dużo psioczenia, hejtu, cynizmu, ale pamiętajcie dzieciaki - co złego to nie ja. Wpadło również kilka seriali, ale te opiszę za miesiąc, jak wszystkie pokończę, goddammit.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.


Przesłuchanie (Australia 1998) – reż. Craig Monahan
Typowy film z pokoju przesłuchań. Gierki pomiędzy gliną a podejrzanym, strategie policjanta na obabranie domniemanego winnego, winny oczywiście domniemany. A tu hyc, wszystko na odwrót, ale nie, nie, na to trzeba zaczekać do końca.
Nic specjalnego. Właściwie to film należy do Hugo Weavinga, to jego numer popisowy. Upiększa średni scenariusz jak ambitna artystycznie przedszkolanka salę na pierwszy dzień wiosny. Gdyby nie on, film niewarty oglądania, ale dla fanów tego aktora na pewno gratka.


W piwnicy (Austria 2014) – reż. Urlich Seidl
Jako fan reżysera czuję, że będę niewierny, ale niestety nie mam dobrych nowin. Zapowiadał i zapowiadał. Miało być mocno, ciekawie, nietypowo i tak jak zwykle u niego. I było, ale jakoś sztucznie. Film przypomina bardziej reality show z kilkoma świrami, co to za kawałek hajsu pokażą jajca do filmu kinowego. Nope. Nawet temat dominy i uległego jakiś miałki i niezaskakujący. Gdzieś siła uderzenia poszła po kościach i wyszedł dziwny, ale średni, rutynowy film.


Trzy kobiety (Stany Zjednoczone 1977) – reż. Robert Altman
Na papierze wyglądał dobrze – zwiastun, opis, recenzje. Złakniony psychodelicznego klimatu sięgnąłem po ten tytuł. Co się rozczarowałem, to moje, dzięki.
Zero psychodeli, tylko kicz. Powtarzam, kicz, plastik, tektura. Gdyby nie przedziwnie intrygująca Shelley Duvall (znana również z Lśnienia) to wyłączyłbym w połowie. Właściwie nie wiadomo co, kto i dlaczego i najgorsze, że poirytowani klapą filmu nawet nie chce nam się zadawać tych pytań. Zapałki między powieki i skończyć. Ile? Godzina? Dam radę. Teraz ile jeszcze? Pół godziny, szybko zleci. To ile tam jeszcze? Piętnaście minut. Nie mogę już.
Szkoda, mogło być nieźle, bo scenariusz ciekawy. Ale nie wszystko złoto co się świeci.


Vicky Cristina Barcelona (Stany Zjednoczone 2008) – reż. Woody Allen
Reżyseria – łudi alen. Ach, Allen. Mój ukochany reżyser, a czemu tego okazu jego twórczości jeszcze nie widziałem? Polecany ze wszech stron, wciąż byłem nim bombardowany, więc uległem. Niczego nie żałuję.
Typowa komedia romantyczna, z artystycznym drugim planem, o niemal moralizatorsko liberalnym podejściu do związków damsko-męskich. Tak, jest możliwy miłosny trójkąt – mówi Allen. Tak, może  być przyjemny, romantyczny i produktywny – dodaje. Owszem, przedstawiam również beznadziejnie porządny związek narzeczeński jako ten gorszy i na koniec ukazuję jego prawdziwe, nieokiełznane oblicze – dodaje reżyser na jednym oddechu. Ale mimo wszystko film dobry, niezwykle przyjemny w oglądaniu, z pięknymi widokami i pięknymi aktorami i aktorkami i wszystko na swoim miejscu w ogóle. Porządek jak się patrzy. Dzięki, Allen. Rób dalej swoje jak artysta-rzemieślnik i ludzisko i tok bedo do kino chodzić, ze hej!


Kidulthood (Wielka Brytania 2006) – reż. Menhaj Huda
Galeriankowa wersja Projektu X. Ot, zamknąłem film w trzech słowach. Rozwinę jednak.
Film, który raczej nie zostawi po sobie większego śladu. Nieco przesadzony, często nierealistyczny i niepotrzebnie skupiający się na dzieciakach, jakby to miało zwiększyć wydźwięk. Nie zwiększa, a komplikuje odbiór. To dzieciaki mają przerąbane, czy ogólnie wszyscy zamieszani w życie ulicy? Czyli nastoletnia ciąża to źle, ale ciąża w biedzie nie? Dzieciaki ćpają, ale poza ich kręgiem to problemem nie jest? Dało się to inaczej zrobić. Motyw nieletnich jest niepotrzebny do tego samego przekazu.
Niby należy do kanonu, ale z pewnością nie jest jego najlepszym przedstawicielem.


Cząstki elementarne (Niemcy 2006) – reż. Oskar Röhler
Chyba wystarczy filmów niemieckich. Jeśli nie trafię na kogoś godnego zaufania, albo profesjonalnie dobranego kanonu kina niemieckiego to więcej do niego wrócę.
Co to w ogóle miało być? Film erotyczny, romantyczny, dramat? Jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, już to kiedyś mówiłem, a oni dalej swoje. I jeszcze ten aktor, Moritz Bleibtreu. Czy on ma jakikolwiek inny wyraz twarzy niż jego firmowe pomieszanie zniesmaczenia z zapłakanym niedowierzaniem? I tak całe bite dwie godziny. Ni uśmiechu, złości, podniecenia. Wciąż to samo.
Poza tym reżyser pokazuje rzeczy niepotrzebne, nieistotne, niegodne płótna kinowego. Na deskę montażową i połowę wywalić! Najlepiej pełne 113 minut. Nic w moim życiu się nie zmieniło, oprócz skrócenia go o dwie godziny. Danke, nein, danke.


Ill Manors (Wielka Brytania 2012) – reż. Ben Drew
Nie sądziłem, że to kiedyś to powiem – niesamowity dramat uliczny w formie rapowego musicalu. To bardziej za sprawą mojej sympatii do reżyseria, znanego na scenie muzycznej pod pseudonimem Plan B, niż miłości do hip-hopu. Niech to jednak nie zniechęca. To nie jest przeważająca cecha filmu, a jedynie jego elementy. Historia toczy się swoim tempem i jest opowiedziana niezwykle dobrze. Losy wielu osób przeplatają się – tak często słyszy się teraz tego rodzaju fabuły, ale zdają one egzamin.
Tak, czy inaczej, jeden z najlepszych filmów brytyjskiej fali filmów miejskich. Szorstki, szary, niemiły dla oka ani dla samopoczucia. Raczej dla wąskiej widowni, ale oni właśnie będą wniebowzięci.


Roger Waters the Wall (Wielka Brytania 2014) – reż. Sean Evans, Roger Waters
Unikalny projekt Rogera Watersa, aby z dawnym filmem Ścianą zmiksować sporo nowych ujęć i relację z kapitalnego koncertu z ich najnowszej trasy koncertowej. Wyszło świetnie, bardzo naturalnie, płynnie, jak jeden, kompatybilny utwór. Film niezwykle emocjonalny (czasami za bardzo), ale przy tym ze smakiem i z przekazem. Choć przekaz raczej egocentryczny, skoncentrowany na Watersie, to i tak ogląda się świetnie. Facet wykonał kawał roboty w życiu to niech ma. Gwiazdor bez samouwielbienia to jak recepcja w przychodni z miłą obsługą – nie pasuje jakoś.
Wyświetlany był na całym świecie tego samego dnia i tylko raz. Ekscentryzm, na który nie każdy może sobie pozwolić. Teraz jednak prowadzona jest sprzedaż nowego wydania płyt oraz film na blue-ray'u na oficjalnej stronie wokalisty za naprawdę gruby plik zielonych. Kto nie obejrzał w kinie może zastawić dom, albo sprzedać nerkę i nadrobić zaległości.


Droga wolna! (Polska 2014) – reż. Tomasz Mielcarz, Grzegorz Ruzik, Jarosław Szablewski
Chłopaki pocieszne. W filmie mówią o robieniu filmu. Cały wstęp dotyczy zbierania funduszy. Nie mam hajsu, ale jadę! Jesteśmy biednymi muzykami, ale moment, moment, film jest o motocyklach. Tak tylko chcieliśmy pokazać, że gramy na gitarach elektrycznych. Aha, jeden z nas ma w bloku świnię, zamiast psa. Tacyśmu odjechani. W reżyserów wpisaliśmy wszystkich, bo przecież Tomek nagrał jedno ujęcie i wtedy, kiedy byliśmy w Odessie, Jareczek przecież filmował chwilę. I ojej, takeśmy popili, kacyk męczy, he he, nie dam rady jechać.
Oj żartuję, po prostu film daje amatorszczyzną, laickim, wręcz ignoranckim podejściem. Mimo to nosi ogromny ładunek zarażania pasją, oblewa uczuciem przygody i rozśmiesza. Na przyszłość jednak trzeba wszystko lepiej dopracować, od początku do końca. Jak się robi film, to się nie stawia całego wyjazdu pod znakiem zapytania, bo brakuje 500zł na wachę. Ale spoko, zazdroszczę, życzę powodzenia i pozdrawiam. Co złego, to nie ja, 8/10, daje suba, liczę na rewanż.


Co na kręci (Stany Zjednoczone 2013) – reż. Bryan H. Carroll
Przegląd historii motocykli nakręcony drogimi kamerami przez doświadczonych operatorów w wypróbowanej już formie dokumentu w stylu diskawery czanel. Ktoś wypowiada się do kogoś niewidocznego obok kamery, że kiedyś miał taką a taką markę i model i tak strasznie ją uwielbiał. Pasja, poświęcenie, nostalgia, do cholery.
Boleśnie kliszowate, ale do oglądania. Chociaż przez to niektóre fragmenty tracą pasję, którą tak chorobliwie chciano przekazać. Dużo świecących głowic, wypolerowanych na lustro baków, a jak fascynacja motocyklami to osoby znane, albo całe motocyklowe rodziny i wszyscy mają krosa: mama, tata, synek, ciocia, noworodek i babcia z dziadkiem też. Kaliber .44 filmu dokumentalnego. Większe jest lepsze tylko w stanie Teksas. Groteskowy obraz sceny motocyklowej, ale amerykanie chyba tak muszą.


Projekt X (Stany Zjednoczone 2012) – reż. Nima Nourizadeh
Całkiem niezłe to było, muszę przyznać, ale najpierw jedna rzecz. Nie chce mi się słuchać argumentów, że to rozrywka dla podludzi, że prymitywne i niskie, serio. Nie oglądasz tego dla walorów estetycznych i artyzmu, tylko żeby poczuć się jak na najlepszej domówce. Jeśli tego nie poczułeś, to nie miałeś młodości. Spieprzaj na retrospekcję Godarda i nie zawracaj dupy.
Film jest niezwykle nagrany. Spodziewałem się niedosolonej tandety w stylu American Pie, a tu niespodzianka. Zdjęcia jak w teledysku z wysokiej półki. Rozmach przechodzący ludzkie pojęcie i najlepsza muzyka klubową. Fabuła nie gra tu roli, ale realia imprezy z chlaniem na umór oddaje bezbłędnie. Chłopaki poradzili sobie z rolą, grali w sposób wyluzowany. I słowo daję, że połowa filmu kręcona była chyba na autentycznej bibie, bo takiego realizmu nowoczesnego kino w życiu nie widziało. Końcówka jest beznadziejna, przyznaję, ale jak inaczej skończyć taki film? Motyw z Costą podrywającym prezenterkę telewizyjną robi robotę i reżyser wychodzi z tej zagwozdki z twarzą.
Dystans, realizm, znakomite zdjęcia, jeszcze lepszy montaż. Najmocniejszym atutem filmu jest to, że nie jest jak matka, która próbuje mówić do gówniarza slangiem, żeby lepiej się z nim dogadać. Wszystko wychodzi naturalnie i nieżenująco. Super!
Swoją drogą podobno oparte na faktach, jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie.


Bronson (Wielka Brytania 2008) – reż. Nicolas Winding Refn
Jezusie, co tu się nawyprawiało. Pan od Drive’a miał zacne początki. Rozwalił ten film w najlepszy sposób jaki mógł. Oderwany od rzeczywistości, mocno eksperymentalny, uciekający od szablonowej kinematografii. Dla mnie miód.
Grzech nie wspomnieć o Tomie Hardym (czo :D), który kupuje mnie coraz bardziej. Nie trafiłem jeszcze na jego słabą rolę. Facet wyrósł na ludzi od czasów Kompani Braci i teraz jest absolutną filmową personą potrafiącą zagrać wszystko. Ceni się taką cechę w czasach nieelastycznych celebrytów, których renoma przerasta umiejętności, a co gorsze – ambicje. Zagrał, nie ma innego słowa, zjawiskowo. Historia jest prosta i chodzi tu raczej o doznania organoleptyczne niż duchowe. Proszę bardzo, uprzedziłem. Pozytywny przerost formy nad treścią. Tak też się da filmować, jakżeby nie. Niewielu to umie, ale Windiga Refna (czy jakkolwiek się on deklinuje) będę śledził na pewno.

piątek, 23 października 2015

Podsumowanie miesiąca: wrzesień 2015

Kadr z filmu Son of a Gun w reż. Juliusa Avery'ego, na zdj. Brenton Thwaites i  Ewan McGregor


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.


Grand Budapest Hotel (Wielka Brytania 2014) - reż. Wes Anderson
Kolejny majstersztyk od anglika. Osobiście nie odbieram go tak entuzjastycznie jak Kochanków księżyca, ale poziom jest wyrównany. Teraz rozumiem dlaczego każdy mówił, że ten tytuł należy koniecznie obejrzeć. Trzeba i bez dyskusji. To ten rodzaj uniwersalnej, miłej dla oka komedii w angielskim stylu. Tylko nie mylić z Monty Pythonem, na miłość boską.


Ex Machina (Wielka Brytania 2015) - reż. Alex Garland
Średnich lotów sci-fi młodego reżysera. Scenariusz bardziej na powieść z ręki np. Dicka się nadaje, niż na film. Był znakomitym pretekstem do pomieszania nie tylko w fabule, ale i formie, na przykład wywołującym klaustrofobię ujęciami, albo szybkim montażem, ale nie - nic z tych rzeczy. Wszystkie elementy jakieś przeciętne. Na tym poprzestanę.


Son of a Gun (Australia 2014) - reż. Julius Avery
Wielka niespodzianka. Niektórym może wydawać się infantylny, nie obrazi mnie to, rozumiem. Jednak klasyczna forma gangsterska w nowym filmie sprawdza się. Zachwyca również wszechstronny Ewan McGregor, który całkiem dobrze gra zarówno bezwzględnego więźnia jak również czułego kochanka. Ale to w innym filmie. Jakimś pewnie.
Zakończenie powoduje grymas na twarzy, ale po przemyśleniu nie chciałbym innego. Ot, dramat o przyjaźni i wierności w konwencji gangsterskiej.


Podejrzani (Stany Zjednoczone 1995) - reż. Bryan Singer
No i co? Tak dobrze się zapowiadało, a się na tym męczyłem! Flaki z olejem. Jak to kogoś ekscytowało, to niech nie ogląda Rambo, bo zejdzie na zawał. Te młode mordy starych aktorów, ten dziwny, hollywoodzki filtr, te podwójne ujęcia z wyraźną granicą cięcia. Poczucie traconego czasu towarzyszyło mi cały seans. Ale zakończenie! Zupełne zaskoczenie! A więc to ON! Emocje jak na turnieju szachów. Idealny megahit Polsatu, zapewne megahit Polsatu.


The Black Hole (Wielka Brytania 2008) - reż. Philip Sansom, Olly Williams
Pomysłowy krótki metraż. Z typowym krótkometrażowym urokiem, czyli każdym ujęciem dopieszczonym, montażem niemal rozpisanym w scenopisie. Jakieś nawiązanie do współczesnych korporacji, wyścigu szczurów, tych rzeczy. I ten ciężki morał.


Priscilla, królowa pustyni (Australia 1994) - reż. Stephan Elliott
Tematyce filmów LGBT trzeba być dedykowanym, ale ten zdaje się być całkiem uniwersalny. Bywa śmieszny, bywa tragiczny. Aktorstwo stoi na najwyższym poziomie, powtarzam - absolutnie najwyższym. To największy atut filmu, jeden z wielu. Kostiumy są wręcz zjawiskowe, a musicalowe sceny dachu autobusu jeszcze lepsze. Scenariusz prosty, ale zdaje egzamin.
Film ma nieco inny cel, oswojenie ludzi z myślą, że transwestyta to też człowiek. Ciekawe, że obraz sprzed 25 lat byłby wciąż potrzebny w polszy. Stanowi oczywiście ładny przekrój australijskiego społeczeństwa, chociaż dokument to to nie jest.
Im więcej filmów australijskich oglądam, tym chętniej do nich wracam. Pięć plus.


Pociąg do Darjeeling (Wielka Brytania 2007) - reż. Wes Anderson
Taki sam, ale inny, gorszy. Nie porywa tak, jak reszta, choć jest równie ciekawy. Paradoks. Jest jednak pierwiastek w każdym filmie, który ciężko opisać słowami. Musi się film zwyczajnie podobać. Mi on nie przypadł do gust. Poza tym nie dzierżę Owena Wilsona. Jakaś alergia, nie wiem.


Utalentowany pan Ripley (Stany Zjednoczone 1999) - reż. Anthony Minghella
Mieszane uczucia. Występowała co prawda piękna Cate Blanchett i równie piękny Jude Law, ale film na kilometr śmierdział ekranizacją i miałem dziwne uczucie, że oglądam pewną historię, ale w gorszym wydaniu. Poza tym nie znoszę rutynowych ujęć, montażu i dialogów. Takich filmowców zostawmy do telewizyjnych dramatów obyczajowych, albo popularnych seriali.
Trzyma jednak w napięciu, pomimo że mniej więcej da się domyślić zakończenia. Nie polecam, nie odradzam, zależy co kto kiedy.


Fala (Niemcy 2008) - reż. Dennis Gansel
Raczej młodzieżowy, nieszczególnie ambitny, niby z pointą, która jednak jest widoczna już po opisie filmu. Niczym nie zaskakuje, nic nie wnosi. Główny aktor ratuje cały obraz, jest niezwykle przekonywujący. Reszta nie.


Edukatorzy (Niemcy 2004) - reż. Hans Weingartner
Te filmy niemieckie. Ze wszystkimi coś jest nie tak. Tematyka albo wyłącznie wojenna, albo super lewicowa. Nie przeszkadza mi to zwykle, ale w ultra zagęszczeniu idzie się pochorować.
Gra ten dziwny aktor, który chyba nie umie się uśmiechać i w ogóle ciągle ma jeden wyraz twarzy. Reszta też dziwna. Cały film dziwny, cholera. Nagrany jak dokument, w formacie kinowym, sfotografowany z ręki, ale po co? Jakby puścić aktorów samopas z jedną kopią scenopisu i przypadkowemu Hansowi kamerę VHS wręczyć, tak to wygląda. Okropnie męczący seans.

wtorek, 6 października 2015

15 polskich filmów czarno-białych, które musisz objerzeć | cz. 2/2

9. Pasażerka (Polska 1963) - reż. Andrzej Munk, Witold Lesiewicz

Na zdj. od lewej: Anna Ciepielewska, Marek Walczewski i Aleksandra Śląska.

Film nie tyle dobry, co niezwykle ważny. W polskiej kinematografii powstało kilka tytułów o tematyce obozów zagłady. Najważniejsze jednak to Pasażerka, Ostatni etap i Krajobraz po bitwie. Upamiętniają okropne zbrodnie hitlerowskie dokonane na ziemi polskiej. Wszystkie dzieła zlewają mi się w całość, ponieważ posiadają tę samą ciężką atmosferę szarości i strachu, oraz oczywiście takie same pasiaki.

Co jednak odróżnia Pasażerkę od pozostałych to wyraźnie wyższy poziom widowiska oraz historia otaczająca powstanie filmu. Andrzej Munk nie zdążył ukończyć dzieła, ponieważ zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Witold Lesiewicz postanowił go nie kończyć, a tylko zmontować to, co już zostało nagrane, bo jak sądził, tylko Munk wiedział jak to zrobić najlepiej.

Film posiada podwójną fabułę. Na statku, współcześnie (ówcześnie), spotykają się dawna więźniarka obozu i jej esesmańska strażniczka. Jednak ta część filmu nigdy nie została ukończona i obraz składa się w całości z retrospekcji osadzonej w Oświęcimiu. Dzieło jest, jak łatwo się domyślić, trudne do przełknięcia, nawet po tylu latach i zupełnie innemu pokoleniu. Funkcja upamiętniająca nie jest jednak jedynym atrybutem filmu. Jest świetnie nakręcony i z równie dobrym kreacjami aktorskimi.

10. Do widzenia, do jutra (Polska 1960) - reż. Janusz Morgenstern

Na zdj. Zbigniew Cybulski i Teresa Tuszyńska.

Niewiele jest podobnych polskich filmów tego okresu. Lekki, niewinny, barwny mimo swojej czarno-białości. Opowiada o letnim zauroczeniu między gdańskim studentem, odgrywanym przez tytana polskiej sceny okresu powojennego czyli Zbyszka Cybulskiego, a córką francuskiego konsula, graną przez przepiękną Teresę Tuszyńską. Morgenstern chciał uchwycić klimat studenckich, wolnych od zmartwień czasów drobnych romansów i towarzyskich spotkań, w tle z pięknym Gdańskiem. Wygląda to jednak  na tęsknotę za czasami przedwojennymi, zdecydowanie bardziej beztroskimi. Jednak każdy zobaczy tam coś swojego. Film, jako lekki obraz romantyczny nadaje się znakomicie, szczególnie, że podobno w dużej części oparty jest na autentycznych doświadczeniach Cybulskiego. Wygląda mi on na plejboja, więc może faktycznie.

Cała historia jest pięknie bezpretensjonalna, pomimo, że obraca się w sferach nieosiągalnych dla ówczesnego społeczeństwa. Może wzorem hojłudu Morgenstern tak wykombinował, aby na srebrnym ekranie pokazywać miłość oderwaną od rzeczywistości. Wyszło dobrze, bo chodzi o hojłud jako koncepcję przerysowania życia rzeczywistego, a nie amerykański styl filmowania. Obraz jest bardzo polski technicznie i jedyny w swoim rodzaju.

11. Eroica (Polska 1957) - reż. Andrzej Munk

Na zdj. Edward Dziewoński i Barbara Połomska.

Złożony z dwóch różnych opowieści, obie jednak dotyczą powstania warszawskiego. Nie jestem wielkim zwolennikiem tego filmu, ale jest ważny z tego samego powodu, co Pasażerka. Niewiele ponad dziesięć lat po największej wojnie nowożytnej, naród, który ogromnie w niej ucierpiał, produkuje o jej tematyce film komediowy. Chwali się tę oczyszczającą postawę. Film nie jest nawet chorobliwie patriotyczny tylko w odpowiedniej dozie przedstawia heroizm i dumę polaków w nierównej walce. Ogromny dystans i odpowiednie podejście do tematu to tylko połowa.

Prawdziwa plejada gwiazd na ekranie. Przegląd najlepszych aktorów lat 50. polskiego kina. Nie trzeba chyba dodawać na jakim poziomie stoi ich występ. Film nagrany starannie i równie profesjonalnie zmontowany. Pamiętajmy, że mówimy o elicie polskiego kina, więc poprzeczka stoi wysoko. Mamy (mieliśmy, bo teraz filmy kinowe i seriale telewizyjne stoją technicznie na tym samym poziomie, co jest komplementem dla jednej i obelgą dla drugiej strony) w swojej kadrze naprawdę wielkie talenty operatorskie, a duet reżyser-operator jest bodaj najważniejszym na planie. Polacy o tym wiedzieli. Nie ma nic lepszego jak dobry film dobrze sfilmowany. Eroica i wiele innych tytułów może poszczycić się tym mianem.

12. Niewinni czarodzieje (Polska 1960) - reż. Andrzej Wajda

Na zdj. Krystyna Stypułkowska i Tadeusz Łomnicki.

Niewątpliwie magiczny. Od początku mnie zauroczył i pozostawił w takim stanie na długo po seansie. Jest coś przyciagającego w tym prostym scenariuszu, w którym dwójka młodych osób po prostu spędza razem wieczór w mieszkaniu i rozmawia o mało istotnych rzeczach, udając jedno przed drugim, że nie są sobą zainteresowani. Kwestia wydawać by się mogła prozaiczna, przez co grozi zarzut infantylność, ale to ostatnie co można o obrazie stwierdzić.

Między bohaterami nawiązuje się intymna relacja, która natychmiast angażuje widza. Czujemy się jak podglądacze, którzy po cichu kibicują, aby to nocne spotkanie skończyło się szczęśliwie, ale z każdą kolejną minutą mamy większą nadzieję, że oni po prostu nie przestaną rozmawiać, bo tak dobrze się tego słucha. Powoli czujemy rosnące uczucie do bohaterów. Nadchodzi ciepłe doznanie zauroczenia, ogromne zaintrygowanie drugą osobą, pociąg seksualny i emocjonalny. Przerywa je bezlitosna jasność poranka. Magia czarodziejów pryska i wraca rzeczywistość budzika, zapchanej komunikacji miejskiej i oczywiście kaca.

Film, jak każdy z tego okresu, jest wglądem w Polskę sprzed półwiecza. Kilka ujęć pokazuje uśmiechnięte twarze autentycznych przechodniów. Rzadki widok. Twarze zupełnie inne niż współcześnie. Podobnie jak historia zupełnie inna. Jest delikatna, pełna wzajemnego szacunku, powściągliwości i fascynacji. Magii właśnie. Dzisiaj tylko Tinder i o 2 w nocy taksówką do domu.

13. Salto (Polska 1965) - reż. Tadeusz Konwicki

Na zdj. Zbigniew Cybulski i Marta Lipińska.

Konwicki poetą był. Miejmy to za sobą, mówię to na samym początku. Był poetą i reżyserem, bardzo często również scenarzystą. Polskie kino tej epoki miało w sobie dużo z literatury. Obie sfery się przenikały ze względu na wzajemne kolaboracje filmowców i pisarzy. Jedni pisali drugim scenariusze, drudzy się na pierwszych wzorowali i ekranizowali dzieła. Zanim wykształcił się cebulowood (wszystkie filmy z Zakościelnym i inne, w których przeciętny młody polak ma willę na własność albo mieszkanie w centrum Warszawy i zakochuje się ze wzajemnością w businesswoman 10/10) filmy były jeszcze sztuką. Oddziaływały na tę część ludzkiego pojmowania, które pragnie niebezpośredniej treści uruchamiającej odczucie piękna. Salto jest nawet o poziom wyżej.

Film jest trudny, głęboko osadzony w kontekście i tak gęsto naszpikowany metaforami, że brany dosłownie zupełnie nie ma sensu. Cybulski odnajduje się tutaj jak ryba w wodzie, miotając się w ciemnych okularach po planie, z uwielbieniem recytując kolejne kwestie. Kamera pracuje raczej rutynowo, ale nie to kładziony jest nacisk. Mamy patrzeć na ludzi, na społeczność wiejską, na byłego akowca, na inteligenta i rozumieć ich mentalność. Wtedy nie chodziło o to co się posiada, tylko kim się jest. Podobnie jak w Siekierezadzie Janek wyrusza w podróż, aby na naszych oczach poznać samego siebie, widz poznaje bohaterów w Salcie. Proste.

14. Rękopis znaleziony w Saragossie (Polska 1964) - reż. Wojciech Has

Na zdj. Zbigniew Cybulski i Iga Cembrzyńska

Film w zestawieniu znalazł się niejako z przymusu. Ponieważ znany za granicą, ponieważ genialny i z rozmachem, jedyny w swoim rodzaju, majstersztyk montażowy. Ja to wszystko rozumiem, chociaż z pewnością nie jest moim ulubionym. Nie lubię filmów kostiumowych ani przerostu formy nad treścią. Teatralna maniera aktorska nie pomaga. Jednak obcując z tym filmem natychmiast widać dlaczego został doceniony. Czuje się woń wyższej jakości, tego słodkiego braku tandety, która tak często jest wyczuwalna w polskim kinie. I klasycznie już - znakomite zdjęcia.

Film ma konstrukcję szkatułkową, czyli scenariusz postępuje na podstawie kolejnych, wielopoziomowych retrospekcji. Niezwykłego nastroju nie można filmowi odmówić. Zawadiaków, cwaniaków i gorący, wręcz latynoski temperament polskie kino rzadko widzi. Piękna demonstracja tego, że socjalistyczna Polska ma swoją przebojowość. Zresztą całe środowisko aktorskie mocno, jeśli nie najmocniej, wybijało się z tego niekorzystnego stereotypu szarości i surowości komunizmu. Z rozmowy z Kawalerowiczem wynika, że bawili w owym czasie lepiej niż nam, młodym, się wydaje!

15. Westerplatte (Polska 1967) - reż. Stanisław Różewicz

Na zdj. twarzą odwrócony Arkadiusz Bazak.

Przypomina nieco aktorską rekonstrukcję na potrzeby średniometrażowego dokumentu historycznego, tylko bez nudnego, zbyt dramatycznego lektora. Fabuły tu nie ma, choć suchych faktów historycznych również. Półtorej godzinne odtworzenie pierwszej bitwy II wojny światowej. Krew, pot i łzy.

Film ten znalazł się tutaj, bo mimo pozornie nudnej receptury jest w nim coś niezwykłego. Niezwykły rozmach, jak na polski film, namacalna niemal atmosfera strachu i heroizmu, duma i trwoga generałów, poświęcenie szeregowych. Na koniec, po 7 dniowym oblężeniu wyczerpane i zdziesiątkowane siły polskie uległy. Scena kapitulacji jest jedyna w swoim rodzaju. W pełnym słońcu, na helskiej plaży, czyli w okolicznościach, które zwykle kojarzą się nam z wypoczynkiem, upada pierwszy polski bastion, rozpoczynając pięcioletnią rzeź. Film robi ogromne wrażenie i będzie szczególnie atrakcyjny dla osób zainteresowanych polską historią i militariami.

Bonus - Na wylot (Polska 1972) - reż. Grzegorz Królikiewicz

Na zdj. Franciszek Trzeciak i Anna Nieborowska.

W mojej ocenie to jeden z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów polskiego kina. Jego dzieła przypominają Hanekego, w całej obrzydliwej okazałości. Posiada równie uważne i bezkompromisowe spojrzenie na rodzime społeczeństwo. Na wylot to historia młodego małżeństwa sądzonego za okrutne morderstwa. Przygląda się jednak nie tylko ich uczynkom, ale i duszy. Robi to w sposób dogłębny i staranny. Ujęcia zamykają nas w klatce z lwem. Stajemy się częścią ich życia, bierzemy udział w wydarzeniach, które doprowadziły do tego czynu. Czujemy się przez to częściowo odpowiedzialni, częściowo winni, co uświadamia nas - we własnym mniemaniu dobrych ludzi, jak łatwo popaść w obłęd i dokonać zła. Film przypomina nagranie z wnętrza organizmu 25 letniego palacza. Wszyscy wiemy jak fatalnie wyglądają jego płuca, ale nikt nie chce tego oglądać. Ale Królikiewicz pokazuje to, czego nie chcemy widzieć. Że morderca ma sumienie, że morderca jest w stanie kochać, że on cierpi bardziej niż ktokolwiek inny. Prawdziwy świeży oddech w polskim kinie. Szczerze uważam, że jeden z najciekawszych polskich reżyserów, ale nie miałem jeszcze odwagi dokonać jego retrospektywy. Jeśli do tego dojdzie, z pewnością pojawi się relacja.


Spostrzegawczy zauważyli na pewno, że nazwiska tutaj często się powtarzają (a szczególnie Cebulski na kadrach :D ). Ekipa była nieliczna, ale naprawdę mocna. Wszyscy się znali i wszyscy sobie pomagali. Pamiętajmy, że tworzyli często głęboko patriotyczne utwory pod socjalistycznym jarzmem. Polskie kombinatorstwo przydawało się, żeby film ukończyć, nie mówiąc nawet o wyświetleniu. Warto też przedstawić nowe pojęcie - półkownik. To nie błąd ortograficzny, tylko określenie filmów, których komunistyczna cenzura nie dopuściła do kin i wysyłała rolki na półkę. Większość z tych filmów ukazała się w późnych latach 80. kiedy władze starały się wejść w łaskę niezadowolonego społeczeństwa lub dopiero po roku 1989.

Na potrzeby zestawienia z kina polskiego wydzieliłem epokę od 1945 do 1970 ponieważ wtedy miała miejsce Polska Szkoła Filmowa (niektóre z tych 15 filmów). Później nastąpił nurt moralnego niepokoju, który niejako szedł w parze z wydarzeniami politycznymi w Polsce, które to  miały ogromny wpływ na kinematografię. Ale o tym innym razem. Salut!


Warto dodać, że pięknym ukłonem w stronę nas, widzów, była digitalizacja większości zbiorów (często po rekonstrukcji cyfrowej) prosto na kanał Youtube Studia Filmowego Tor i Studia Filmowego Kadr. Poniżej linki:

Pierwsza część tekstu tutaj

czwartek, 24 września 2015

Podsumowanie miesiąca: sierpień 2015

Kadr z filmu Na krańcu świata w reż. Teda Kotcheffa.


Mało, bo mało, po co drążyć temat.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się na bieżąco w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.


Na krańcu świata (Australia 1971) - reż. Ted Kotcheff
Zupełna niespodzianka coraz bliżej skłaniająca mnie w kierunku kina australijskiego. Film jednak, co widać od razu, jest ekranizacją powieści. Typowo książkowa podróż bohatera w głąb samego siebie, te wzloty i upadki, intrygujące postaci spotkane po drodze, każda inna, jednak charakterem nijak do protagonisty podobna, a więc stojąca w opozycji, która umożliwia wewnętrzną przemianę.
Kino męskie, niewątpliwie.


Uwolnienie (Stany Zjednoczone 1972) - reż. John Boorman
Obawiałem się megahitu polsatu i go dostałem, ale w lepszej jakości sensacyjnej niż sądziłem. Charakterystyka wyraźnie antybohaterska sprawiła, że powstał realistyczny dramat, który oklepaną tematykę przedstawia ambitnie i nieinfantylnie. Na plus.


Ruchomy zamek Hauru (Japonia 2004) - reż. Hayao Miyazaki
Niby niezwykły, bajeczny, kolorowy, nietypowy, a jednak trochę się na nim nudziłem. Może nie powinienem oglądać anime, a jeśli już to tematyka ściśle futurystyczna?
Film jest romantyczny, mistyczny, dziwaczny, więc podejrzewam, że ma się podobać każdemu - małemu i dużemu. Ma, ale czy się podoba to chyba zależy od przyzwyczajenia do japońskiej animacji. Dla mnie umiarkowanie.

piątek, 14 sierpnia 2015

15 polskich filmów czarno-białych, które musisz objerzeć | cz. 1/2

Nigdy nie ukrywałem swojego obrzydzenia do obecnej kinematografii głównego nurtu. Spójrzmy na rozkładówkę kina w pierwszym centrum handlowym. Większość to obraźliwe dla inteligencji produkcje amerykańskie, reszta to słabe polskie komedie romantyczne, wmawiające mi, że przeciętny polak jeździ szóstej serii BMW i mieszka w centrum Warszawy. Budzi to mój niesmak i niepokój. My, którzy posiadamy bogatą historię kina produkujemy takie głupoty? Oprócz daty bitwy pod Grunwaldem warto znać rodzimą kinematografie z czasów swej świetności.

W zamiarze miałem stworzenie zestawienia dziesięciu najlepszych Polskich filmów. Szybko okazało się żadnym sposobem nie zamknąłbym tej listy nawet w trzydziestu pozycjach. Polska kinematografia jest tak rozległa i niesamowita, że będę miał przyjemność podobnych list stworzyć kilka.

Tymczasem zajmujemy się kinem czarno-białym. Nie tylko ze względu na niezwykłą estetykę filmów czarno-białych, ale epokę, jaką pamiętały. Powojenne produkcje ruszyły pełną parą, jako znak dumy i niepodległości polskiej kinematografii. Polska Szkoła Filmowa, jak nazwa wskazuje, to nurt młodych wykształconych reżyserów, którzy stworzyli nowy standard w polskiej kinematografii, nie odbiegający jakością od sceny światowej. Mało tego - będący przykładem do naśladowania.

Pomijam naturalnie szlagiery, które każdy kojarzy z telewizji, jak Seksmisja czy Sami Swoi. Chcę przedstawić filmy, których nie wyświetla się rok w rok w czasie świąt, a powinno się, bo są arcydziełami i w pełni zasługują na publiczność, której nie posiadają. Cudzego nie chwal, swoje poznaj!

1. Popiół i diament (Polska 1958) - reż. Andrzej Wajda

Na zdj. Zbigniew Cybulski w kultowej scenie z kieliszkami spirytusu.

Prawdopodobnie najważniejszy polski film. Opiewany na zagranicznych festiwalach, wychwalany przez filmoznawców i co do przewidzenia - równie mocno krytykowany. Nie uważam, że jest najlepszym polskim film par excellence, ale nie mogło go zabraknąć na tej liście.

To historia żołnierza AK, odgrywanego przez Zbigniewa Cybulskiego, ikony Polskiej Szkoły Filmowej, który ostatniego dnia wojny zakochuje się w przepięknej barmance i ma wątpliwości moralne do prowadzonej walki zbrojnej i do kolejnej misji. Film jest ważny dlatego, że dzięki Cybulskiemu i Wajdzie wojna i partyzantka otrzymała zupełnie nowy wizerunek. Oto mamy młodego, dynamicznego aktora w ciemnych okularach, co samo w sobie było ewenementem, a wręcz dziwactwem, zachowaniem naśladującego Jamesa Deana, który gra akowca. Śmiertelnie poważny temat w ujęciu przystępnym dla publiczności, do której był kierowany. Dzięki temu został zapamiętany na lata.

Młodzi twórcy mieli dość patetyczności i sztywnego kina "starej szkoły". Wajda stworzył film o wyraźnie nietuzinkowym i humanistycznym nastawieniu. Teraz rozumiecie chyba, dlaczego wzbudza tyle skrajnych emocji? Udało mu się przy tym oddać odpowiedni szacunek wszystkim walczącym za niepodległą Polskę - scena podpalania kieliszków ze spirytusem jest doskonała. Temat wojny, co nie dziwi, był najpopularniejszy w kinie lat 1945-1970.

2. Matka Joanna od Aniołów (Polska 1961) - reż. Jerzy Kawalerowicz

Na zdj. Lucyna Winnicka w roli tytułowej Matki Joanny.

Film, który powinien obejrzeć każdy ceniący sobie estetykę w sztuce. Najlepiej sfotografowany polski film, co do tego nie mam wątpliwości. Kawalerowicz oddał go w ręce Jerzego Wójcika, uzdolnionego operatora odpowiedzialnego za zdjęcia do wielu produkcji, również z tej listy. Scenografia dobrana została idealnie, a kostiumy dopełniają piękna. Każdy kadr jest jak obraz, a całość wygląda oszałamiająco. Co więcej, zdjęcia te uchodziły wówczas za nowatorskie, podnosząc poprzeczkę dla każdej kolejnej produkcji.

Film traktuje o księdzu, który interweniuje w klasztorze pełnym [prawdopodobnie] opętanych sióstr. Trudno jednak, nie opisując fabuły, jednoznacznie stwierdzić o czym jest film. O złu, o potrzebie zrozumienia i poznania siebie, samospełnienia, usprawiedliwienia swojej egzystencji? Film podnosi te tematy biorąc rozterki bohaterów jedynie za pretekst. Niezwykłe spojrzenie na ludzką psychikę i duchowość. I wbrew pozorom nie jest to film antyreligijny, choć prawdopodobnie z takiego przypuszczenia trafił na ekrany bez problemu ze strony władz.

Pomimo swojej powagi jest tu jedna z najśmieszniejszych kwestii w polskim kinie. Bo zło jest duże i małe :D (minuta 1:26:53)

3. Kanał (Polska 1956) - reż. Andrzej Wajda

Na zdj. Teresa Iżewska i Tadeusz Janczar.

Najstarszy film z zestawienia. Ma się wrażenie większej aktualności - kwestii powstańców zamkniętych w kanałach, stamtąd walczących o stolicę. Jedna z produkcji, w której powaga tematu przyćmiewa wszystkie inne elementy filmu. Bynajmniej nie oznacza to, że jest źle nakręcony; inne elementy schodzą na po prostu na dalszy plan.

Jeden z pierwszych filmów Andrzeja Wajdy. Od samego początku reżyser był zainteresowany polską historią. Jak widać nawyk zawodowy pozostał do dziś. Wtedy jednak trudno było kręcić o czym innym. Wydawać by się mogło, że po pięciu latach wojny ludzie będą mieli dosyć wspominania. Jednak ilość filmów tematyki wojennej udowadnia jak wielki ślad w pamięci narodowej pozostawiła.

Wajda zawsze próbował spoglądać trochę inaczej na tematy wyniosłe. Bardziej przystępnie. Powstańcy, co widać na kadrze powyżej, są niemal hollywoodzkiej urody, a między nimi oczywiście zradza się uczucie. Nie uważam jednak, aby był to krok w złą stronę.

4. Żywot Mateusza (Polska 1967) - reż. Witold Leszczyński

Na zdj. kapitalny w każdej roli Franciszek Pieczka.

Ulubiony film w całym zestawieniu. Nie da się przejść obojętnie wobec tak naturalnego, bliskiego wsi i chłopa filmu. W jakiś sposób tego typu produkcje rozczulają mnie. Całe życie mieszkałem w mieście i zwykły film o chłopach to dla mnie zjawisko. Jak zresztą większość filmów tego autora, który w kadr mieści polską wieś. Tę tradycyjną, wschodnią, wydaje się bliższą korzeni. W Konopielce, gdzie nowa nauczycielka wprowadza zamęt w głowie chłopa i jest powiewem nowoczesnej Polski, Leszczyński pokazuje wieś w kontraście, ale nie negatywnie. Żywot Mateusza to historia bardziej hermetyczna, skupiona na jednostce wewnątrz strefy komfortu.

Kim właściwie jest główny bohater? Ni mo pola, ni mo obory, a jednak żyje sobie w domku ze swoją siostrą i czerpie z życia ile może. "Kto wcześnie wstaje..." i już ma świetny humor. Absolutnie bezpretesjonalne, proste podejście do życia. Przypomina nieco dziecko zamknięte w ciele dorosłego mężczyzny. Na pierwszy rzut oka film wygląda jak rozprawa o opóźnionym mężczyźnie, którym zajmuje się siostra, ale bez kontekstu interakcji ze grupą. Tylko relacje wewnątrz rodziny. Sytuacja, w której tak przywiązane do siebie rodzeństwo staje przed zagrożeniem rozdzielenia, ponieważ, cóż, kobieta prędzej czy później będzie chciała za mąż pójść. Absztyfikant staje się zagrożeniem, wielkim młotem burzący słodką sielankę życia pośród natury bez trosk i zmartwień.

Niezwykły dramat, z pozoru odległy od realiów wielkomiejskich, jednak na tyle intymny i bliski widza, że w odbiorze uniwersalny. Polecam go z całego serca, razem z resztą twórczość tego reżysera.

5. Nóż w wodzie (Polska 1961) - reż. Roman Polański

Na zdj. od lewej Leon Niemczyk i Zygmunt Malanowicz.

Mechanizm z bólem zawył, przez kilka sekund nic się nie ruszyło, ale w końcu wrota drgnęły. Otworzyła się brama do zachodniej kariery człowieka, którego często skrótowo nazywam Romańskim. Wszystko zaczęło się od Noża w wodzie. W opisie Polskiej Szkoły Filmowej widnieje enigmatycznie, że zajmowała się tematem wojny i postaw ludzkich. Ten film dotyczyć będzie zdecydowanie drugiego zagadnienia.

Niepozorna konfrontacja. Młody przeciw starszemu, beztroski przeciw odpowiedzialnemu, a w tle kobieta. Ubezwłasnowolniona jak samica w stadzie, jak trofeum do zdobycia, nie dla złota tylko na dowód tryumfu. Akcja odbywa się na jachcie co jest pretekstem do bliskich, nowofalowych ujęć. Nowa szkoła zdjęć, nietuzinkowy scenariusz, znakomita reżyseria. Przełom w kinie, ponieważ w końcu dogoniliśmy zagraniczną konkurencję. Udowodniliśmy, że na polu kinematografii żadni z nas amatorzy. Film otrzymał Oscara i dzięki temu sukcesowi Romański przeskoczył przez ocean i tam nakręcił kilka porządnych dzieł z odpowiednim funduszami. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, powód do dumy.

6. Pociąg (Polska 1959) - reż. Jerzy Kawalerowicz

Na zdj. Leon Niemczyk i Lucyna Winnicka.

Dzieła artystyczne odbijają w pewnym stopniu osobowość artysty. Sądząc po wywiadach Kawalerowicz to człowiek bardzo spokojny i skromny. Cichy obserwator życia, który kontempluje i interpretuje, pozostając na uboczu. Przygoda we własnej podróży natchnęła go do nakręcenia Pociągu. To historia o dwójce nieznajomych, skazanych na siebie w przedziale sypialnym, którzy czy chcąc nie chcąc dowiedzą się na swój temat wiele, a to ich do siebie zbliży. Nie szukałbym tu wątków silnie miłosnych czy erotycznych. Bardziej ciekawe w tej produkcji jest przekrój obywatela lat 60. Oprócz dwójki głównych bohaterów są równierz wątki poboczne, które skupiają się na postawach w konkretnych sytuacjach. Kopalnia wiedzy o tamtych czasach. No i Cybulski, jak wisienka na torcie, wpada na chwilę powiedzieć "cześć". Ten człowiek był wtedy wszędzie, chodzący symbol Polskiej Szkoły Filmowej.

Mam sentyment do tego reżysera, mimo iż nie wszystkie jego filmy mnie zachwycają. Zachwyca mnie on, swoją osobą i swoim nastawieniem. Cenię go tak bardzo, że jego filmy wchodzą łatwiej. Poza tym miał znakomity dar do wplatania w swoje produkcje estetycznych wątków erotycznych. Wystarczy spojrzeć na Lilianę Komorowską w Austerii czy Barbarę Brylską w Faraonie (NSFW). Piękno uchwycone ze smakiem i wyczuciem. Niewielu to potrafi. Wielki atut polskiego kina, swoją drogą.

7. Świadectwo urodzenia (Polska 1961) - reż. Stanisław Różewicz

Na zdj. Beata Barszczewska, dziewczynka o niezwykłych oczach.

Prawdopodobnie najbardziej chwytająca za serce produkcja filmowa o tematyce okupacji. Trzy nowele przedstawiające zagadnienie z kilku stron, ale zawsze z perspektywy dziecka. Nastrój w filmie jest ponury - ciemne oświetlenie, złowieszcze dźwięki, wzruszające występy dziecięcych aktorów. Podczas seansu poczujesz dreszcz na karku, tak bezkompromisowe podejście do tematu ma reżyser. Film nie na każdą okazję, ale pozycja zdecydowanie obowiązkowa, bo nie tylko poruszająca merytorycznie, ale również znakomicie nakręcona.

Film z pewnością pozostawi ślad . Ja wciąż słyszę dźwięk niemieckich czołgów przetaczających się przez las, w którym ukrywa się chłopiec czy sympatię do żydowskiej dziewczynki z sierocińca, którą zainteresowali się funkcjonariusze SS. Wszystkie zmartwienia odchodzą w niepamięć, kiedy na ekranie prezentowane jest niemal namacalne cierpienie i trwoga.

8. Rejs (Polska 1970) - reż. Marek Piwowski

Na zdj.  od lewej Wanda Stanisławska-Lothe i Irena Iżykowska oraz Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz, późniejszy legendarny duet komediowy.

Najzabawniejszy polski film, bez dwóch zdań. Zamiast oglądać w kółko Dzień Świra (który notabene nie jest komedią) czy Kilera, zobacz jak robili to kabareciarze w latach 70. Podczas seansu w kinie ryczałem na głos, co raczej rzadko mi się zdarza. Poziom dystansu do siebie i połączenia improwizacji z niezręcznymi scenami daje komedię, która przyprawi cię o ból brzucha, ze śmiechu oczywiście, przedłuży życie o dobrych kilka lat i udowodni, że kraj i obywatele PRLu wcale nie byli ponurzy. Przy okazji jest to trafny i wciąż aktualny obraz Polaka. Kto by się spodziewał, że tak niewiele zmieni się w mentalności przez 40 lat, i to 25 lat po transformacji ustrojowej.

Na planie podobno jakiś scenariusz był, ale od razu widać, że korzystano z niego raczej rzadko. Wielu aktorów występujących w filmie to albo kabareciarze, albo ludzie prosto z ulicy (np. Himilsbach), więc produkcja jest o tyle autentyczniejsza. Pomieszanie najzwyczajniejszych codziennych sytuacji z absurdalnymi PRLowski zjawiskami przemawia do mnie lepiej niż Bareja do potęgi. Tak powstał film kultowy, który trzeba znać!

 
Warto dodać, że pięknym ukłonem w stronę nas, widzów, była digitalizacja większości zbiorów (często po rekonstrukcji cyfrowej) prosto na kanał Youtube Studia Filmowego Tor i Studia Filmowego Kadr. Poniżej linki:


niedziela, 9 sierpnia 2015

Intymność

Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (Stany Zjednoczone 2012) - reż. (i scen.) Wes Anderson


Pesymiści twierdzą, że filmów powstaje taka ilość, że nawet jeśli byśmy oglądali je 24 godziny na dobę, nie obejrzelibyśmy wszystkiego. Optymiści cieszą się, że źródło ich pasji nigdy nie wyschnie. Ja do kinematografii podchodzę raczej antymainstreamowo, co dało się zauważyć w moich poprzednich wpisach. Ja sobie filmy oglądam i na nikogo nie patrzę. Co mi tu krytyk będzie dyktował, że Grand Budapest Hotel mam oglądać. Że jakiś Wes Anderson podobno piękne filmy robi. A idź pan, ja sam wiem najlepiej. Jednak zdarza się, że filmu nie oglądam samemu, a w towarzystwie osoby wybrednej, z konkretnie określonymi wymaganiami. "Nowy, lekki, miłosny". Więc jeśli nie chcesz, człowieku, wylądować na wieczór z sagą Zmierzch na swoim ekranie lepiej pogłówkuj nad czymś sensownym. Pękłem - sięgnąłem po tak gorąco chwalonego Wesa Andersona.

Na zdj. od lewej Kara Hayward i Jared Gilman.

Nie zgadzam się, żeby skłonność do oglądania romansów miały tylko kobiety. To raczej mężczyźni bardziej lubią filmy sensacyjne i wojenne. Miłość jest obiektywna, więc historie miłosne trafiają do obu płci jednakowo. Nie ma facetów niewrażliwych, są najwyżej zamknięci w sobie, więc twój luby odmawiając ci seansu komedii romantycznej po prostu utrzymuje pozory (albo sprytnie unika nieuchronnej klęski filmowej, ale to osobna kwestia). A ja lubię, tylko w odpowiedniej formie. Jak wszystkie filmy zresztą. A Wes formę ma niepowtarzalną i piękną. Pod tym względem przypomina Woodiego Allena. Filmy autorskie, jedyne w swoim rodzaju, do tego intelektualne i o ciepłym nastroju. Anderson w przeciwieństwie do Allena oferuje jednak mniej dialogów na rzecz języka obrazu. Cechy charakteru i nastroje bohaterów oddaje odpowiednimi zdjęciami i montażem. Korzysta z narzędzia jakim jest obraz, jak wprawny autor z atrybutów języka.

Porównanie to jest celowe, ponieważ Kochankowie z Księżyca jest jak ulubiona książka. Nawiązuje intymny związek z odbiorcą i przekonuje go do utożsamiania się z którymś z bohaterów lub którąś z sytuacji. Film ten otacza ciepłym kocem i angażuje w historię przez szczególny sposób narracji. Na tej samej zasadzie działa dobra książka. Obie aktywności po ukończeniu dzieła pozostawiają ślad emocjonalny. Uczucie smutnej nostalgii po tym, jak skończyło się coś pięknego. Nie chodzi tylko o przepiękną historię miłości pary dwunastolatków, ale sposób jej przedstawienia. Całość ma miejsce w romantycznej scenerii lat sześćdziesiątych - zamiast SMSów listy, zamiast metropolii dzikie wyspy Nowej Anglii. Wyraźne są również staroświeckie zwyczaje i w pewnym stopniu zaściankowość moralna. Niektórych rzeczy nie wolno z zasady i bez dyskusji. Dlatego miłość nastolatków jest silna, ponieważ istnieje na przekór.

Na zdj. na pierwszym planie Edward Norton - znakomity przykład prawdziwego aktorskiego kameleona.

Rzut oka na kilka kadrów z filmu zdradza jego ramę wizualną. Ale jest coś czego nie sposób uchwycić w obiektyw aparatu. Montaż, bodaj najsilniejsza broń Wesa, jest zaplanowany i dopracowany do ostatniego szczegółu. Odbywa się płynnie, logicznie i co najważniejsze satysfakcjonuje łaknienie perfekcjonizmu. Każde ujęcie jest rozkosznie symetryczne, bogate w żywe kolory. Film posiada optymalną ilość specyficznego humoru i jest prawdziwie optymistyczny. Nawet scena finalna, mimo pozornej grozy, odbywa się w sposób odrealniony, jak z komiksu. Film ma formę opowieści, o której z góry wiemy, że dobrze się kończy. Reżyser przede wszystkim kreuje świat na własne potrzeby, jak dziecko lepiące sobie zabawkę z plasteliny. Osadzone tylko we własnych realiach przedstawia oryginalną historię w specyficznej konwencji. Produkcja autorska z krwi i kości.

Wiem, że mam do czynienia z dziełem osobistym, jeśli ma ono wyraźną osobowość. Jest odbiciem lustrzanym autora, iluminującym z ekranu w intencji nawiązania kontaktu z widzem. Interakcja - tym jest kino. Przysparzaniem wrażliwego doznania w prawdziwie intymnych okolicznościach na unikatowe dzieło artystyczne. Nie ma dwóch takich samych płatków śniegu i dwóch takich samych reżyserów. Ile razy mam to powtarzać - jeszcze nie było wszystkiego! Wciąż będą nowe rzeczy, nowi twórcy ze świeżym podejściem, odkrywający przede mną część mojej emocjonalności, której sam nie znałem. Nie z rzemieślnictwem, ale ze sztuką mamy do czynienia. Najlepszego sortu, w przypadku Andersona. Nie ważna jest ocena, ale doznanie. Tutaj euforii nie ma końca. Tym z kolei jest sztuka - radością odczuwania.

Na zdj. urocza Kara Hayward.

Płodności i dalszej nietuzinkowości autorowi życzę. Przed tym młodym skądinąd reżyserem świetlana przyszłość filmowa spoczywa i ja z chęcią pozostanę jej oddanym odbiorcą.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Podsumowanie miesiąca: lipiec 2015

Kadr z filmu Podwodne życie ze Stevem Zissou (Stany Zjednoczone 2004) w reż. Wesa Andersona.



Dużo pozycji niemieckich, ku szlifowaniu języka. Nowa fascynacja Wesem Andersonem, mam nadzieję, że nie skończy się za szybko. Filmów mniej niż bym chciał, ale wakacje są, prawda, wszystko jasne.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się na bieżąco w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.
 

A Field in England (Wielka Brytania 2013) - reż. Ben Wheatley
Dawna lista do obejrzenia, pamiętająca jeszcze chyba Odyseję filmową, mi to poleciła. Jak się można domyśleć po pochodzeniu (listy do obejrzenia i narodowości) było ciekawie. Podróż po czyśćcu, mówią jedni, poemat na temat angielskiego folkloru, mówią drudzy. Film jest i tym i tym.
Nakręcony sprawnie, szybko, zdecydowanie, co widać w każdej scenie. Nie ma tutaj zwykle pożądanej dbałości o szczegóły. Ma się wrażenie niejakiej beztroski w montażu i scenariuszu, ale współgra to doskonale z nie do końca jasną fabułą, dając obraz spójny. O dziwo.
Lubię te szerokokątne ujęcia, psychodeliczne scenki, jazdę po grzybkach i złowieszcze chmury. Ciekawa produkcja.


M - Morderca (Niemcy 1931) - reż. Fritz Lang
Jedno z arcydzieł kina lat trzydziestych. Z lekką wyrozumiałością oglądane, bowiem film sprzed 80 lat, jednak broni się znakomicie. Pokazuje społeczeństwo w reakcji na wiadomość o grasującym mordercy dzieci oraz samego mordercę, który najwyraźniej cierpi na chorobę umysłową. Widzę tu nowoczesny postulat propsychologiczny i rozprawkę na temat psychologii tłumu.
Dzieło niezwykle ambitne, dopracowane, niemieckie w każdym calu. No i dźwiękowe, co w tamtych czasach z pewnością robiło wrażenie.


Tylko Bóg wybacza (Stany Zjednoczone, Tajlandia 2013) - reż. Nicolas Winding Refn
Jestem zdecydowanie przeciwko przerostowi formy nad treścią. Jak ktoś ten film czuje i się jara, super, ale ja na pewno nie. Strata czasu, taśmy filmowej, czasu aktorów i reszty ekipy. Wariacja gatunkowa mnie nie przekonuje, a Ryan Gosling nie wystarczył. Wszystko jest nudne i bezsensu do tego stopnia, że posiadająca potencjał historia o honorze i męskich zasadach pociągnięta została do groteski. Końcówka to już w ogóle komiczna jest, nie dramatyczna. Wszystko jak psu w dupę.


Zakazana planeta (Stany Zjednoczone 1956) - reż. Fred M. Wilcox
Przeuroczy amerykański film sci-fi lat 50. Ten dziecięcy zachwyt eksploracją kosmosu, postępującą błyskawicznie technologią! Lada chwila powstanie amerykański program lotów kosmicznych, ale oni w wyobraźni już penetrowali nieskończoną przestrzeń w obco wyglądających spodkach kosmicznych. Widać rozmach, jak na ówczesne warunki. Jest też archaiczna konstrukcja hollywoodzka, czyli największy przystojniak zdobywa największą ślicznotkę, ma się rozumieć blondynkę o zniewalających kształtach i kokieteryjnie falującym głosiku. Wprowadzono robota - sztuczną inteligencję, odgrywającego rolę służącego/ochroniarza, to musiał być szał, skoro nawet w napisach początkowych się go wymienia.
Trudno powiedzieć, żeby film wciąż robił wrażenie, posiada jednak zupełnie inne walory. Mnie sam seans bardzo ucieszył, poprawił humor i opinię o fabryce snów. Wciąga i nie żenuje. Również plakat jest zniewalająco słodki. Amazing! Film niewątpliwie należy do klasyki gatunku.


Okręt (Niemcy - RFN 1981) - reż. Wolfgang Petersen
Kibicując wrogowi? Trochę tak. Filmy wojenne posiadają nastrój nie do podrobienia. W szczególności zaś te dotyczące łodzi podwodnych. Niezależnie od strony frontu.
Abstrahuję od ewidentnego wybielania się Niemców honorem i godnością ludzką żołnierzy Wehrmachtu.
Niezwykłe okoliczności, gdy kilkudziesięciu typa zamyka się w stalowej puszce i zrzuca się na dno oceanu, ostrzeliwując przy tym torpedami. Napięcie można nożem kroić i rosnące ciśnienie wraz z zanurzeniem czuć na własnej klatce piersiowej. Scenariusz jest znakomicie wyważony i nawet wersja reżyserska 3,5 godzinna nie nuży. Prawdziwy, zdrowy patos, trochę dramatyzmu i naturalnie wojennego fatalizmu. Dzieło doskonałe.


Światła wielkiego miasta (Stany Zjednoczone 1931) - reż. Charles Chaplin
Chaplin w najlepszym wydaniu. Facet się nie starzeje, bo wciąż bawi. Prawdziwy arcymistrz w swoim fachu.
Filmy nieme mają unikatową charakterystykę i ogląda się je nieco inaczej, ale produkcje Chaplina nie męczą i służą świetnie na rozpoczęcie przygody z tym kinem. Proste, slapstikowe skecze mogą wydawać się cierpkie, ale patrząc na żenujący poziom niektórych mówionych współczesnych komedii należy docenić geniusz uroczego włóczęgi, po tylu dekadach wciąż dominującego.


Sophie Scholl - ostatnie dni (Niemcy 2005) - reż. Marc Rothemund
Coś tak rutynowego, w jakości telewizyjnego, obrzydliwie sztucznego, źle nakręconego, w-wydającej-się-fałszywą-próbą-odkupienia ułudnego dawno nie widziałem. Intencje nie starczą. Film to film, a nie narzędzie demagogii. Fuj.


Biegnij Lola, biegnij (Niemcy 1998) - reż. Tom Tykwer
Pokolenie gier komputerowych robi filmy. Ej, stary, a jakby zrobić film, że coś się dzieje i główna bohaterka umiera, ale potem rodzi się i próbuje jeszcze raz? I, wiesz, wszystko tak nowocześnie, spoko nakręcić, i wziąć jakiś fajnych, wydziaranych i przefarbowanych aktorów? Jakiś napad, torba z hajsem, czarnych typów z beemki?
Kpię, film jest spoko, polecić można. Lekki sensacyjniak dla dzieciaków epoki GTA. Lola dziwna trochę, ale może przywykłem do filmów amerykańskich?


Okropna dziewczyna (Niemcy 1990) - reż. Michael Verhoeven
Kolejne rozliczenie z nieciekawą niemiecką historią. Ale podejście zupełnie inne, trochę satyryczne, sarkastyczne, teatralnie niepokorne. I moje mieszane uczucia rozstrzyga główna aktorka. Posiada tyle uroku, seksapilu i zaraźliwego optymizmu, że film można by obejrzeć dla niej tylko. Aż szkoda, że skończyła w kinie telewizyjnym.


Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (Stany Zjednoczone 2012) - reż. Wes Anderson
Tak zaczęła się moja fascynacja Wesem Andersonem. Słyszałem o nim, widziałem zwiastuny, byłem świadkiem szumu medialnego z okazji premiery Grand Budapest Hotel, ale jakoś nie dałem się ponieść generalnemu zachwytowi, dopóki nie obejrzałem Moonrise Kingdom.
Piękne, magiczne, jedyne w swoim rodzaju. Symetryczne, pastelowe, przytulne. Taki nastrój mają jego filmy.
Ten jest jak ulubiona książka. Posiada rodzaj osobistego uroku, który, wydaje się, tylko my rozumiemy, który jest nasz i nikogo innego. To efekt niezwykłej intymności przedstawionej w filmie, notabene przy pomocy nieletnich aktorów, ale i znakomitego scenariusza.
Styl Wesa nie każdemu musi pasować. Jest jak sok pomidorowy. Spróbuj i albo nie będziesz mógł się bez niego obyć, albo nigdy do niego nie wrócisz. Soku pomidorowego nie cierpię, ale Wes mnie uwiódł.


Podwodne życie ze Stevem Zissou (Stany Zjednoczone 2004) - reż. Wes Anderson
Typowy Wes Anderson. Tak chyba można podpisać każdy jego film. Człowiek zajmuje we współczesnej kinematografii niezwykłą specjalną pozycję, ponieważ produkuje filmy, których nikt nie jest w stanie sfabrykować. To kino autorskie darzone uwielbieniem przez rzesze.
Bill Murray (uwielbiam człowieka, ale któż nie?) zajmuje podobną pozycję w kategorii aktora i otrzymujemy mieszankę idealną. Film jest ciekawy, dziwny, śmieszny i, jeśli to możliwe, pozytywnie melancholijny.
Mam wrażenie, że jest to zjawisko filmowe, którego nie da się podrobić. Oh well, będę zmuszony powtarzać to pod każdą produkcją Andersona.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Wielka obrona Matrixa | cz. 2/2

Pierwsza część tekstu tutaj.

8. Nowe kino


Matrix to nowe kino dla młodych ludzi. To kino pokolenia Y bez dwóch zdań. Pełnoprawny kandydat na klasyka naszej generacji i powinniśmy być z tego dumni. Kiedyś będziemy mogli powiedzieć, że za naszych czasów to było kino! Epickie w czystej postaci, zapierające dech w piersiach i pionierskie w każdym calu. Matrix już teraz widnieje na pierwszym miejscu rankingu Filmweba i piątym miejscu rankingu IMDB. W moim osobistym rankingu przegrywa tylko z Odyseją kosmiczną, a nieskromnie przyznam, że sci-fi się naoglądałem. Wykorzystuje wszystkie cechy gatunku, jak między innymi efekty specjalne i wizje futurystyczne, podnosząc przy tym poprzeczkę o kilka pięter. Żaden film od tej pory nie dokonał takiego poruszenia na scenie filmowej i nie podjął tematu konspiracyjno-fatalistycznego osiągając podobny sukces czy nawet zachwycając zwykle bezlitosną krytykę. Był pierwszy i wciąż jest najlepszy. Już się w historii zapisał. Już jest za późno, czy tego chcesz czy nie.

Może trudno w to uwierzyć, ale pierwsza część ma już 16 lat. Za dwa lata może legalnie spożywać alkohol. A efekty specjalne wciąż robią wrażenie, akcja nadal zdumiewa, film niezmiennie spoczywa na piedestale. Zachowuje aktualność mimo mijających dekad.

9. Animatrix


Animatrix to animowane wariacje na temat Matrixa, jak sugeruje nazwa. Jest to przedłużenie uniwersum, przedłużenie zajebistości, w dziewięciu odcinkach. Jeden opowiada o genezie programu i historii przed matrixem, inny o historii statku, który ostrzegł o mobilizacji maszyn na ofensywę przeciw ludziom, kolejny o historii Kida, młodocianego bohatera bitwy o Syjon. Wszystkie opisują fragment świata przedstawionego w trylogii. Cztery z nich wyreżyserowane są przez duet spokrewnionych ze sobą twórców, reszta została oddana w ręce  reżyserów z całego świata. Każda jest w innym stylu, posiada inną koncepcję i styl animacji, ale co je spaja to dostrzeżony geniusz historii Wachowskich. To fan-fiction w oficjalnej Warnerowej animacji. Prawdziwa gratka dla entuzjastów trylogii i hołd dla reżyserów.

Animacje są brudne, cyberpunkowe, więc nawiązują do prawdziwego Anime (japońskie bajki dla dorosłych, w skrócie), które wcześniej zainspirowały Wachowskich do napisania scenariusza. Jakie wspaniałe koło adoracji. W pozytywnym sensie, ma się rozumieć. Tutaj, trzeba przyznać, ignorujące grawitację bijatyki wyglądają autentyczniej, co jedynie utwierdza w przekonaniu jak świetną robotę zrobili Wachowscy przenosząc je na barki prawdziwych aktorów i speców od efektów. To spełnione marzenie nerdów na całym świecie.

10. Trylogia


Mimo, że cały czas odnoszę się do trylogii to i tak poświęcę jej osobny paragraf w kontrofensywie na spodziewany zarzut idealizowania jedynie pierwszej części. Jakkolwiek bym chciał, aby było inaczej, to nawet wewnątrz trylogii są trzy osobne filmy. Są wyodrębnionymi dziełami i tylko pewne elementy spajają je w całość. Są ściśle związane fabularnie, to oczywiste. Stoją natomiast w pewnej dysproporcji. Mianowicie dwie kolejne części kręcone były wspólnie i dopiero w montażowni rozdzielono je na dwa filmy. Nie udałoby się opowiedzieć tak rozległej historii w jednym filmie. Dlatego opinia krytyczna lubi rozdzielać je na opozycje, arcydzieła i sensacyjnej kontynuacji. Nic bardziej błędnego. Wspominałem już, że Matrix to od początku była trylogia, a kolejne dwie części stanowią nic, jak tylko naturalną kolej rzeczy. Bylibyście usatysfakcjonowani po wprowadzeniu w uniwersum Matrixa, by po pokonaniu jednego, zaledwie, agenta i zapowiedzi wyzwolenia całej ludzkości Neo po prostu odleciał sobie w niebo i na tym byłby koniec? Ja wiem, że nie. Poza tym historia, aż prosi się o kontynuację. Tyle mowy o wybrańcu, o przepowiedni, o ostatnim ludzkim mieście pod ziemią, żeby nawet nie otrzeć się o temat?

Nie czarujmy się, mawia Peja, więc nie będziemy się czarować. Choć pierwsza część jest faktycznie najlepsza, to przy poziomie jaki wyznaczyła druga i trzecia wciąż pozostają niedoścignione. Sceny walk są jeszcze efektowniejsze i bardziej pomysłowe. Jest również 10-minutowa scena pościgu, która zawiera przepiękne Ducati 996. Na jej potrzeby zbudowano ponad dwukilometrowy odcinek autostrady! A całość oczywiście kończy się wielką eksplozją i tryumfem tych dobrych. I to jest niesamowite w Matrixie - przemawia do części intelektualnej i prymitywnej. Każdy ma przynajmniej tą drugą.  

Zresztą pierwsza część wydaje się być prologiem, jeśli spojrzymy na zakończenie trylogii. Neo nie mógł zdobyć całej tej siły, po to, by jej nie użyć. Wojna przenosi się do świata prawdziwego i nagle nasz superbohater zdzierany jest z nadprzyrodzonych zdolności manipulacji prawami fizyki. Główny czarny charakter wyrywa się spod zwierzchnictwa i wnika do prawdziwego świata. Grupa Nabuchodonozora jest osią wydarzeń w wielkiej bitwie o Syjon, podczas gdy wybraniec pertraktuje pokój z maszynami. Trzeba przyznać, że nie brzmi to jak fabuła kolejnego odsmażonego kotleta. To jest piękny dramat sci-fi z moralnymi rozterkami i próbą rozgryzienia zagadnienia człowieczeństwa, po raz setny powtórzę!

11. Mózg w naczyniu


Filozoficzna koncepcja sceptycyzmu autorstwa Hilarego Putnama, nie wykluczająca interpretacji otaczającego nas świata za wytwór [szalonego] naukowca, który umieścił nasz mózg w naczyniu i poddał go działaniu symulacji. Skąd mamy wiedzieć czy nie jesteśmy mózgiem w naczyniu? Czy samo myślenie o tym jest wskazówką o syntetyczności klawiatury, po której właśnie stukam? A wszystkie osoby, do których adresuje ten tekst są jedynie sfabrykowanym bodźcem?

Wachowscy wykorzystali tę zatrważającą koncepcję w najlepszy sposób z możliwych, czyli w thrillerze fikcji naukowej. I rozważają. "Ignorance is bliss", mówi Cypher w pewnym momencie, żałując, że nie wybrał niebieskiej pigułki. Może lepiej nie znać prawdy? Co, jeśli Neo nie wyzwala, a więzi w rzeczywistości wbrew woli? Agent Smith w ostatniej scenie pyta: "Why, Mr. Anderson, why do you do this, why get up, why keep fighting?", sugerując później, że życie ludzkie jest znaczenia, bez wyraźnego celu. Odpowiedź brzmi: "Because I choose to". Ponieważ taka jest jego wola. Wachowscy wybierają czerwoną pigułkę i pokazują nam walkę o wolność i autonomię. Wybór między pigułkami w rękach Morfeusza, należącego do ludzkiego ruchu oporu, to symbol. Każdy powinien być postawiony przed wyborem. Wybór to świadomość, a świadomość to wolność. Film traktuje o sytuacji bez wyboru, o stawianiu przed faktem dokonanym. O niewoli. O mózgu w naczyniu, o świecie zaprojektowanym do uciemiężania.

12. Podróż bohatera


Pamiętacie, jak mówiłem o przemyślanej konstrukcji? Matrix spełnia wszystkiego wymogi archetypu bohatera, autorstwa Josepha Campbella. W skrócie. To humanista, badający m.in. religie i mitologie. Zauważył w nich dwanaście etapów podróży bohatera, które jednak rzadko spełniane są w całości. Matrix spełnia je wszystkie. Co to oznacza dla filmu? Widoczne wzorowanie się na konstrukcji mitologii oznacza podążanie ich zamysłem i sposobem dociekania. Mity starają się wyjaśnić zasadność ludzkiego bytu. To samo przeprowadzają Wachowscy m.in. w licznych dialogach z Neo z Agentem Smithem czy z Architektem. Matrix to nowoczesny mit, a on nie potrzebuje twardego realizmu tylko niezliczonych metafor i symboli nawiązujących do całości ludzkości. Proste.

Zresztą podobne ciągotki widać również w kolejnych produkcjach Wachowskich, a w szczególności a Atlasie chmur. Wyczuwalny nastrój kryzysu egzystencjalnego może mieć również pewien związek z chęcią zmiany płci jednego z reżyserów podczas kręcenia trylogii, ale w tę stronę nie pójdę, bo nie chcę spekulować o czymś, na czym się nie znam.

13. Obsada




"Po warunkach" określa się obsadę, która pasuje do swojej roli jak ulał. Spójrzmy raz jeszcze na tę mordkę. Czy on nie pasuje idealnie do roli siermięgi-komputerowca wyciągniętego ze strefy komfortu, aby walczyć o ludzkość? Pasuje idealnie.  Oczywiście kostiumy robią swoje, ale tych mechanicznych ruchów głowy i dziwnego stylu biegania nie da sie podrobić. Szepcze swoje kwestie i powieka mu nie drgnie w reakcji na największy komplement czy obelgę. Idealny materiał na wybrańca. Podobnie jest z Trinity. Nie wiem czy uśmiecha się choć raz przez całą trylogię, a sylwetkę ma, słowo daję, jak z żelaza. Najwięcej charakteru jednak nadaje jej dziwnie pociągająca żyła na czole. Morfeusz posiada coś z ojca-opiekuna, ciepło, ale i ostrą dyscyplinę. Wiarę we własne ideały ma wypisane na twarzy. A Cypher to łotr na pierwszy rzut oka. Brawa za casting, ktoś miał nosa.

14. Monica Bellucci



Argument ostatni, ale nie najmniej ważny. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie powyżej. I ten francuski akcent!



Hm... Hm... A zatem dlaczego Matrix wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego, gdy oglądamy heroiczne, brawurowe wyczyny Neo, wzbiera w nas poryw? Dlatego, panowie, że Matrix wielkim filmem był! Wielkim filmem! Zapamiętajcie to sobie, bo ważne! Dlaczego oglądamy? Bo był wielkim filmem. Wielkim filmem był! Nieroby, nieuki, mówię wam przecież spokojnie, wbijcie to sobie dobrze do głowy.
~Witold 'Majkel' Gombrowicz