niedziela, 9 sierpnia 2015

Intymność

Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (Stany Zjednoczone 2012) - reż. (i scen.) Wes Anderson


Pesymiści twierdzą, że filmów powstaje taka ilość, że nawet jeśli byśmy oglądali je 24 godziny na dobę, nie obejrzelibyśmy wszystkiego. Optymiści cieszą się, że źródło ich pasji nigdy nie wyschnie. Ja do kinematografii podchodzę raczej antymainstreamowo, co dało się zauważyć w moich poprzednich wpisach. Ja sobie filmy oglądam i na nikogo nie patrzę. Co mi tu krytyk będzie dyktował, że Grand Budapest Hotel mam oglądać. Że jakiś Wes Anderson podobno piękne filmy robi. A idź pan, ja sam wiem najlepiej. Jednak zdarza się, że filmu nie oglądam samemu, a w towarzystwie osoby wybrednej, z konkretnie określonymi wymaganiami. "Nowy, lekki, miłosny". Więc jeśli nie chcesz, człowieku, wylądować na wieczór z sagą Zmierzch na swoim ekranie lepiej pogłówkuj nad czymś sensownym. Pękłem - sięgnąłem po tak gorąco chwalonego Wesa Andersona.

Na zdj. od lewej Kara Hayward i Jared Gilman.

Nie zgadzam się, żeby skłonność do oglądania romansów miały tylko kobiety. To raczej mężczyźni bardziej lubią filmy sensacyjne i wojenne. Miłość jest obiektywna, więc historie miłosne trafiają do obu płci jednakowo. Nie ma facetów niewrażliwych, są najwyżej zamknięci w sobie, więc twój luby odmawiając ci seansu komedii romantycznej po prostu utrzymuje pozory (albo sprytnie unika nieuchronnej klęski filmowej, ale to osobna kwestia). A ja lubię, tylko w odpowiedniej formie. Jak wszystkie filmy zresztą. A Wes formę ma niepowtarzalną i piękną. Pod tym względem przypomina Woodiego Allena. Filmy autorskie, jedyne w swoim rodzaju, do tego intelektualne i o ciepłym nastroju. Anderson w przeciwieństwie do Allena oferuje jednak mniej dialogów na rzecz języka obrazu. Cechy charakteru i nastroje bohaterów oddaje odpowiednimi zdjęciami i montażem. Korzysta z narzędzia jakim jest obraz, jak wprawny autor z atrybutów języka.

Porównanie to jest celowe, ponieważ Kochankowie z Księżyca jest jak ulubiona książka. Nawiązuje intymny związek z odbiorcą i przekonuje go do utożsamiania się z którymś z bohaterów lub którąś z sytuacji. Film ten otacza ciepłym kocem i angażuje w historię przez szczególny sposób narracji. Na tej samej zasadzie działa dobra książka. Obie aktywności po ukończeniu dzieła pozostawiają ślad emocjonalny. Uczucie smutnej nostalgii po tym, jak skończyło się coś pięknego. Nie chodzi tylko o przepiękną historię miłości pary dwunastolatków, ale sposób jej przedstawienia. Całość ma miejsce w romantycznej scenerii lat sześćdziesiątych - zamiast SMSów listy, zamiast metropolii dzikie wyspy Nowej Anglii. Wyraźne są również staroświeckie zwyczaje i w pewnym stopniu zaściankowość moralna. Niektórych rzeczy nie wolno z zasady i bez dyskusji. Dlatego miłość nastolatków jest silna, ponieważ istnieje na przekór.

Na zdj. na pierwszym planie Edward Norton - znakomity przykład prawdziwego aktorskiego kameleona.

Rzut oka na kilka kadrów z filmu zdradza jego ramę wizualną. Ale jest coś czego nie sposób uchwycić w obiektyw aparatu. Montaż, bodaj najsilniejsza broń Wesa, jest zaplanowany i dopracowany do ostatniego szczegółu. Odbywa się płynnie, logicznie i co najważniejsze satysfakcjonuje łaknienie perfekcjonizmu. Każde ujęcie jest rozkosznie symetryczne, bogate w żywe kolory. Film posiada optymalną ilość specyficznego humoru i jest prawdziwie optymistyczny. Nawet scena finalna, mimo pozornej grozy, odbywa się w sposób odrealniony, jak z komiksu. Film ma formę opowieści, o której z góry wiemy, że dobrze się kończy. Reżyser przede wszystkim kreuje świat na własne potrzeby, jak dziecko lepiące sobie zabawkę z plasteliny. Osadzone tylko we własnych realiach przedstawia oryginalną historię w specyficznej konwencji. Produkcja autorska z krwi i kości.

Wiem, że mam do czynienia z dziełem osobistym, jeśli ma ono wyraźną osobowość. Jest odbiciem lustrzanym autora, iluminującym z ekranu w intencji nawiązania kontaktu z widzem. Interakcja - tym jest kino. Przysparzaniem wrażliwego doznania w prawdziwie intymnych okolicznościach na unikatowe dzieło artystyczne. Nie ma dwóch takich samych płatków śniegu i dwóch takich samych reżyserów. Ile razy mam to powtarzać - jeszcze nie było wszystkiego! Wciąż będą nowe rzeczy, nowi twórcy ze świeżym podejściem, odkrywający przede mną część mojej emocjonalności, której sam nie znałem. Nie z rzemieślnictwem, ale ze sztuką mamy do czynienia. Najlepszego sortu, w przypadku Andersona. Nie ważna jest ocena, ale doznanie. Tutaj euforii nie ma końca. Tym z kolei jest sztuka - radością odczuwania.

Na zdj. urocza Kara Hayward.

Płodności i dalszej nietuzinkowości autorowi życzę. Przed tym młodym skądinąd reżyserem świetlana przyszłość filmowa spoczywa i ja z chęcią pozostanę jej oddanym odbiorcą.

0 komentarze:

Prześlij komentarz