sobota, 23 sierpnia 2014

Relikt amerykańskiego kina popularnego lat 50.

Buntownik bez powodu (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Nicholas Ray

Zawsze staram się wprowadzić w kontekst czasowy filmu, ponieważ ten element bardziej, niż jakikolwiek inny, może wpłynąć na jego odbiór. Nie da się zaprzeczyć, że filmy są autonomicznymi jednostkami, ale zupełnie samowystarczalnych dzieł jest naprawdę niewiele. Każdy wpisuje się w falę, prąd czy nurt, a jeżeli tego nie zauważamy, znaczy, że prawdopodobnie jeszcze w nim tkwimy. Potrzeba więc często perspektywy czasu by docenić dzieło - spojrzeć na nie wraz ze wszystkimi elementami składowymi. Tym bardziej jeśli istotne są czynniki niezamierzone przez autorów.

Natalie Wood i James Dean

Początek drugiej połowy XX wieku to moment kiedy świat otrząsa się z doświadczeń wojennych. Niepewnie wraca do normalnego życia, bez wiszących na głową czarnych chmur. Pokolenie, którego dzieciństwo przebiegało w czasie wojny teraz jest nastolatkami. Oni, jak i wszyscy, rozpoczynają życie spokojne, o zupełnie innych priorytetach i zmartwieniach. Nabierają cech naturalnych dla młodego wieku - naiwności i infantylności. Przeżywają pierwsze fascynacje miłosne i bawią się beztrosko w gronie przyjaciół. Wszystko wraca do normy.

Co jednak, jeśli trzeba zrobić o tym film, bo to pokolenie go potrzebuje? Czy stara gwardia dobrze rozczyta pragnienia młodych? O Buntowniku mówi się, że to pierwszy film dla nastolatków. Wspaniale, tylko dlaczego równoznaczne jest to z jego wysokim poziomem? Nie ma nic złego w byciu miernym prekursorem, dopóki prekursorska idea będzie miała wymierny efekt. Podobnie pamiętać będziemy o Buntowniku, a nawet pisać będziemy o nim w podręcznikach (i na blogach), ale arcydzieło to delikatne nadużycie.

Postulatem dzieła była manifestacja niewinności osób w wieku nastoletnim. Aby osiągnąć zadowolenie targetu przez przedstawianie sytuacji, z którymi młodzi mogliby się utożsamiać, oraz wyrazić chęć emancypacji grupy nastolatków z pogranicza dzieci i dorosłych, producenci postawili na infantylność. Zaaplikowali ją w takiej dawce, że podczas seansu człowiekowi robi się słabo. Monstrualna trywialność historii przedstawionej i banalne zmartwienia bohaterów urastających do końca świata sprawiła, że film oglądałem przez szparę między palcami. Nie ze strachu, a z zażenowania. Fakt, że film musi być przebarwiony, a bohaterowie wyraziści i jednoznaczni skonfrontowałem z poziomem wysublimowania kina lat 50., które wciąż ewoluowało i nie było jeszcze dojrzałe. Później przepuściłem to przez wymóg zadowolenia publiczności nastoletniej oraz zasadę ograniczonego zaufania producentów Hollywoodu do inteligencji swojej publiczności i mogę nieśmiało przyznać, że rozumiem. Rozumiem, ale nie aprobuję.


Co więc sprawiło, że film został zapamiętany mimo wszystko, a nie pozostał jedynie drugoklasową produkcją, dobrą na zabranie partnerki do kina, lecz nie na film? Po pierwsze James Dean i jego popisowy występ - ekspresywna gra i znakomita interpretacja roli. Wystarczy, że wtoczy się na ekran, a od razu czujemy, że wydarzy się coś niezwykłego. Po drugie James Dean i nietypowa dla ówczesnego kina, nonszalancka postawa. Każdy kadr z filmu pokazuje jak bardzo emanuje on tytułową buntowniczością. Był wzorem i symbolem dla buntowniczego pokolenia powojennego, a że w życiu osobistym zachowywał się podobnie, przez występ w filmie skierowanym właśnie do młodzieży stał się ich idolem. Dlatego, po trzecie, po jego tragicznej śmierci, jeszcze przed premierą filmu, urósł do  rozmiaru legendy.

Czy sam James Dean wystarczy? Film nie zachwyca ścieżką dźwiękową. Kilka ujęć ze sztuczką z nagłym pochyleniem kamery broni się dzielnie, choć niewystarczająco. Wszelkie aspekty techniczne oceniam na dobre, a jak wiemy lepsze jest wrogiem dobrego. W przeciwieństwie do preferencji Akademii Filmowej nie zachwycił mnie występ drugoplanowych aktorów. Dawne, amerykańskie samochody przyciągną uwagę tylko pasjonata motoryzacji. Wciąż za mało. Dean z oczywistych względów przyciągnie uwagę damskiej części publiczności. Choć nie tylko. Z powodu swoich kontaktów ze środowiskami homoseksualnymi stał się ich ulubieńcem. Poza tym każdy mężczyzna chciał być jak on - szarmancki, ale arogancki, ostentacyjny, ale apatyczny. Każdy chciał prowadzić szybkie auta i zdobywać najpiękniejsze kobiety. Realizował sny amerykańskich nastolatków i jeszcze się z tym obnosił. James Dean is the ultimate Buntownik - on go wykreował i wypromował, a wszystko to po prostu będąc sobą.

W filmie występuje ciekawa niewrażliwość na niebezpieczeństwo i śmierć. Zwykła bójka błyskawicznie przeradza się w walkę na noże, a konflikt ostatecznie rozwiązywany jest przez wyskakiwanie z auta pędzącego w kierunku przepaści. Takie zobojętnienie może być efektem naleciałości powojennej, kiedy śmierć, nawet nagła, wciąż nie robiła wielkiego wrażenia, bo jeszcze nie dawno była codziennością. Widzimy to wielu powojennych (nie koniecznie okresu II Wojny Światowej) produkcjach. Lecz może też być efektem urosłego do swoich granic pościgu za sensacją i przebarwionej dekadenckości młodzieży.


Dlaczego więc ten film jest taki ważny? Jest kwintesencją tego, co teraz rozumiemy pod potocznym pojęciem hollywoodzkie. Widza zasypywano obrazami wyścigów, bójek, wiecznie idealnych fryzur i modnych ubrań na osobach o anielskiej urodzie. Wszystko, czego pragnie szeroka publiczność amerykańska, to sensacja. Tutaj jest jej pod dostatkiem. Tendencja ta okazała się przynosić zyski więc Hollywood szybko ją przyjął i kuł żelazo póki gorące. Najlepszą tego metaforą są źrenice zmieniające się w kształt dolara w kreskówkach Looney Tunes wytwórni Warner Bros. Lecz największym problemem jest proporcjonalna ilość skarg do ich sukcesu pod adresem tego rodzaju produkcji. Ot ci natura kina popularnego.

0 komentarze:

Prześlij komentarz