wtorek, 26 sierpnia 2014

Hołd czy satyra?

Bulwar Zachodzącego Słońca (Stany Zjednoczone 1950) - reż. Billy Wilder

Jeden z filmów, o których słyszy się od dawna, ale właściwie nie do końca wiadomo o czym jest i prawdopodobnie myli się go z jakimś innym. Wielki tytuł, ale na tyle stary, żeby stał nisko w drabinie priorytetów. Bowiem w stereotypie człowieka młodego, wychowanego na innej kinematografii, spoglądanie w przeszłość przyniesie tylko nudę i uczucie infantylizmu. Ważniejsze, a przede wszystkim lepsze, jest przecież to, co aktualne, co nowe. To się powinno recenzować i o tym rozmawiać. A nie prawda, bo perły sprzed 60, czy 70 lat też potrafią zaskoczyć.

Czuję sentyment do filmów czarno-białych. Wiąże się on z pierwszym semestrem Akademii Filmu Światowego, gdzie przez ponad 3 miesiące oglądałem co tydzień dwa filmy nieme. Poza tym era kina przed kolorowego kojarzy mi się z wyższą jakością. To efekt komercjalizacji kina współczesnego (choć zjawisko to istniało zawsze) lub sięganie tylko po najmocniejsze tytuły, o których napisano już opasłe tomy. Albo jedno i drugie, to nieistotne. Fakt pozostaje następujący: wielką przyjemność przynosi mi oglądanie na czarno-biało. Jestem bardziej wyrozumiały. Podchodzę z dozą tolerancji dla ewentualnych niedociągnięć: teatralnej, mocno ekspresywnej gry aktorskiej, prześwietlonych ujęć, sztampowych dialogów, widocznie sztucznych scenerii czy kompletnie nieaktualnej treści.

Wszystkie te wady zawiera Bulwar, a mimo wszystko mnie zachwycił. Dlaczego? Przede wszystkim nastrój, nastrój! Inna, nieindustrialna sceneria, ciężki akcent narratora. Czasami mam wrażenie, że to była inna Ameryka, bardziej pociągająca. Poza tym gwiazdy były prawdziwymi damami i dżentelmenami, o nieukrywanej dumie i pretensjonalnych manierach. Otrzymywały tysiące listów od fanów, a nie miliony tweeterów. Auta były unikalne, budowane na zamówienie. Teraz każdego stać na najnowszy model Bentleya, wtedy wskazywało to jednoznacznie z kim mamy do czynienia. Niby wiele się nie zmieniło - dalej są skandale, celebryci dalej wykupują wielkie domy w bogatych dzielnicach i dalej patrzy się w nich jak w obrazek. Wtedy jednak wszystko wydawało się ulepione z lepszej gliny.

I po ostatnie, ale równie ważne - jego temat. Film ukazuje historię jednej z najbardziej popularnych aktorek filmów niemych, której czasy świetności już przeminęły. Trafia do niej przypadkiem młody scenarzysta, bez większych dzieł na koncie i z kłopotami finansowymi. Właścicielka przesadnie wielkiej posesji oferuje mu schronienie nad głową i sowite wynagrodzenie za edycję jej scenopisu. On przyzwyczaja się do luksusów, a ona do niego.

Od lewej: Erich von Stroheim i William Holden

Film nie owija w bawełnę. Tęsknotę za czasami niemymi nieustannie wyraża Norma Desmond (grana przez Glorię Swanson, autentyczną gwiazdę filmów niemych), a Joe Gillis (William Holden) udaje, że go to interesuje. Jak na dłoni mamy konflikt związany z rewolucją dźwiękową, między pokoleniem starym i młodym. We własnej osobie występuje tytan filmów niemych Cecil B. DeMille. Gra siebie reżyserującego film w jednym ze studio Paramountu, ale my wiemy, że kiedy Bulwar miał swoją premierę, on już niestety kończył karierę.

Jednak, moim zdaniem, najważniejszą rolę gra Erich von Stroheim. Od dawna nie dane mu było nic nakręcić, a w filmie gra służącego Normy, jej byłem męża i byłego reżysera. Przyznaje w pewnym momencie, że kiedyś on, DeMille i Griffith tworzyli wielką trójcę - nie było nikogo lepszego. Przebija przez jego postać prawdziwa gorycz, bo monolog w filmie niewiele odbiega od prawdy. Tak właśnie Hollywood szanuje swoje gwiazdy. Kiedy mija szał, każdy o nich zapomina. Znikają z ekranów i pierwszych stron gazet plotkarskich, na przyjęciu noworocznym nikt się nie pojawi. Pozostają po nich rudery na Sunset Boulevard, w których mogą się spotkać i najwyżej zagrać w karty. I tyczy się to nie tylko aktorów, a również reżyserów, czego chodzącym dowodem był Stroheim.

Można dywagować czy zasłużyli na taki los. Pyszne zachowanie, mania wyższości i wystawne życie nie jest przecież zabronione. Imprezy suto zakrapiane i poligamia każdemu się zdarza. Skandale najczęściej nimi nie są, bo kogo tak naprawdę obchodzi czyjaś kochanka, albo bójka? Kreowanie postaci przez aktorów w głębi rzeczy nikogo nie przekona, bo dobry bohater filmowy jest zawsze wyraźnie odrealniony. Więc w czym rzecz? W świecie medialnym, czyli rządzącym się swoimi, sztucznymi zasadami, nie można żyć naprawdę. Przysłowiowe 5 minut mija i zderzenie z rzeczywistością jest o tyle boleśniejsze o ile większy szczyt sławy się zdobyło. Przeżute, strawione i wydalone persony medialne zastępowane są przez nowe i tak działa ekosystem. Bohaterka Bulwaru prawdopodobnie nabawiła się choroby psychicznej (choć na próżno tu szukać jednoznacznych tego dowodów), a jej otoczenie, jak respirator, sztucznie utrzymywało ją przy życiu. Szok w starciu z rzeczywistością kończy się tragicznie.

Gloria Swanson i William Holden

Ta historia z pewnością oddaje realia Hollywoodu w sposób przebarwiony, ale nie wydaje się nieprawdopodobna. To piękny esej o kruchości sławy i niewdzięczności mediów (w filmie sprzed ponad 60 lat!). Reżyser nie opowiada się po żadnej ze stron barykady. Pokazuje również rozrzutność gwiazd, życie w przepychu i manię wyższości. Trudno jednak nie czuć żalu do głównej bohaterki, która miała wszystko, a potem wszystko straciła. To nie prawo dżungli, to coś bardziej bezwzględnego.

Nie samą fabułą człowiek żyje. Scenerie są tak prześwietlone i sztuczne, że aż dobre. Montaż przeprowadzony jest niezauważalnie, czyli dobrze. Muzyka pasuje tak jak powinna, a to również dobrze. Jest nawet kawał dobrej sceny pościgu. O grze nie mówię, bo aktorzy obsadzeni zostali po warunkach - Gloria Swanson wygłasza podobno swoje firmowe kwestie, a Erich von Stroheim z brodą wyżej niż czołem przechadza się po planie w roli kamerdynera, jak przystało na urojonego arystokratę.

Całość składa się tylko i wyłączne z elementów dobrych, ale daję ocenę wzorową, bo film chwycił mnie za serce i opowiedział bardzo smutną historię. Nie ważne jednak jak smutną, zapamiętam go jako hołd złożony minionej erze filmowej, ale również zdecydowane z nią pożegnanie.

1 komentarz:

  1. Od dłuższego czasu zbieram się do obejrzenia tego filmu. A jako, że lubię filmy czarno-białe to w końcu zapoznam się z tą produkcją :-)

    OdpowiedzUsuń