środa, 23 lipca 2014

Klasyka klasyki, posypana klasyką

Szczęki (Stany Zjednoczone 1975) - reż.  Steven Spielberg

Doskonale wiedziałem z czym mam do czynienia, zanim obejrzałem pierwszą minutę filmu. Najbardziej popularną ścieżkę dźwiękową w historii kina, nagrodzoną Oscarem, znałem od dawna. Szczęki są o ataku rekinów, tyle również wiedziałem. Znane mi były sukcesy finansowe tego filmu, a nazwisko reżysera obiło się o uszy. Czemu wciąż tego nie widziałem? Bałem się, że legenda filmu sama obali się po tym, jak na własne oczy skosztuję dzieła. Nie chciałem by renoma hitu kinowego upadła, a film nie zmienił się z klasyka w miałką zawiesinę z pogranicza kina A i B. Raz kozie śmierć - powiedziałem - miejmy to za sobą.

Denise Cheshire 

Film rozpoczyna spektakularna scena pożarcia w głębinach Atlantyku. Staje się jasne, że niebezpieczeństwo pochodzi właśnie stamtąd. Od pierwszego kwadransa do niemal samego końca Spielberg nie daje wytchnienia. Napięcie jest budowane, mnożone i potęgowane do granic wytrzymałości nerwowej widza. Wspaniałe ujęcia na poziomie powierzchni wody dają rzadką perspektywę. Przez długi czas nie widzimy nawet skrawka rzeczywistego zagrożenia. Złowieszcza płetwa wystająca z wody to jedyne na co możemy liczyć w pierwszej połowie filmu. Jeden fałszywy alarm tylko frustruje, bo już chcielibyśmy odetchnąć - zobaczyć co terroryzuje małą amerykańską wyspę. Nieznane przeraża jeszcze bardziej. A przecież wiemy z czym przyjdzie nam się zmierzyć, prawda? Ja wiedziałem co, a mimo to był obecny niepokój przed konfrontacją, przed spojrzeniem strachowi w oczy. Jakby tego było mało ostateczne ujawnienie ma miejsce dopiero wtedy, kiedy główni bohaterowie są zdani tylko na siebie i praktycznie bezbronni.


Jednak nie tylko Spielberg spisał się na medal. Ścieżka dźwiękowa perfekcyjnie współgra z obrazem. Sprawia wrażenie stłumionej, dobiegającej z głębin. Śledzi zagrożenie i nasila się wtedy, kiedy jest ono najbliżej. Budzi silny niepokój i jest synonimem wiszącego w powietrzu, a raczej trwającego w głębinach niebezpieczeństwa. Jest kolejnym narzędziem tortury reżysera na swojej publiczności.



Wszystko to składa się na bardzo dobrze skonstruowany thriller. Pamiętajmy również, że mamy do czynienia z filmem z epoki, gdy kręcenie każdego ujęcia w studio na tle zielonego płótna nie jest tak popularne. Bardzo dobrze, bo namacalna bestia staje wiarygodniejsza. Zarzucana jej (i widoczna) tekturowość jako argument przeciw filmowi jest kwestią gustu.

Długo oczekiwane ujawnienie oblicza bestii na nowo przyspiesza rytm serca, po krótkim okresie spokoju. Następuje długa walka na śmierć i życie, nie kończąca się na jednej konfrontacji. Wielokrotne próby dobrania się drapieżnikowi do skóry wzmaga poczucie bezsilności człowieka wobec natury, mimo połączonych sił nowoczesnej technologii i długoletniego doświadczenia. Chce się krzyczeć do ekranu, wręcz błagać, żeby bohaterowie po prostu zrezygnowali i wrócili na kojąco bezpieczny ląd. Ale my wiemy, czujemy pod skórą, że na tym nie koniec. Tutaj zwycięzca będzie tylko jeden.

Roy Sheider i Richard Dreyfuss

Wysoka jakość tego widowiska zagrała mi nosie i wytknęła skłonność do stygmatyzowania kina amerykańskiego. Po raz kolejny udowodniono mi, że zawsze najpierw należy doświadczyć filmu na własnej skórze i nigdy nie kierować się cudzą opinią. Niechaj stanie się to zasadą. Wyłączając może wszystkie kolejne części Szczęk.

0 komentarze:

Prześlij komentarz