wtorek, 15 lipca 2014

O tym, czego wymagam od Bonda

Skyfall (Wielka Brytania 2012) - reż. Sam Mendes

Po „najnowszym Bondzie” spodziewać się można wiele, ale nie dzieła sztuki. Nie oszukujmy się – to zdeklarowany film sensacyjny. Sensacyjny z rodzaju tych, w których każda scena spointowana jest spektakularną eksplozją lub równie widowiskowym pościgiem, strzelaniną czy nalotem dywanowym. Idąc do kina oczekujemy popisów sprawności fizycznej, szybkich aut i egzotycznych kobiet. Czasem w odwrotnym szyku. Pragniemy zrelaksować się oglądając wyżej wymienione pierwiastki skondensowane w dwugodzinną papkę o mniej lub bardziej atrakcyjnych walorach organoleptycznych i intelektualnych. Na fali popularności (trwającej zdecydowanie za długo) sensacyjnego kina epickiego poprzeczka zawieszona nawet tak nisko może pozostać jednak niezdobyta.

Daniel Craig i Aston Martin DB5

Z pewnością nie w przypadku Skyfalla. Seria o Jamesie Bondzie sięga tradycją już 50 lat, o czym przypominają nam twórcy w napisach końcowych (wraz z ekscytującą zapowiedzią, że to nie ostatnie „słowo” na temat agenta 007). Ma to swoje plusy i minusy. Z jednej strony na ramionach producentów i reżysera spoczywa brzemię udźwignięcia tradycji, tak, by nie straciła atrakcyjności przy jednoczesnym uszanowaniu dziedzictwa. Z drugiej strony doświadczenie gromadzone przez tyle lat musi ujawniać się w biegłości posługiwania się językiem kina akcji.

Minęło już całe półwiecze od pierwszej misji Bonda. Świat technologii, polityki i ideologii zmienił się znacząco. Należy więc sukcesywnie iść z duchem czasu i nie obracać się przy tym za siebie. W najnowszej odsłonie zmagań agenta specjalnego zastosowano rozwiązanie idealne. W wielu miejscach w filmie ma miejsce porozumiewawcze mrugnięcie do publiczności. „Czego się spodziewałeś, wybuchającego długopisu?”, mówi do Bonda spec od gadżetów, który właściwie nie do końca nim jest, bo właśnie wręczył tajnemu agentowi pistolet i zwykły radionadajnik. Takich elementów jest dużo więcej, zgrabnie umilając przy tym czas oczekiwania kolejnych eksplozji.

Autoironia to nie jedyny walor tego filmu. Znajdziemy w nim zaskakująco błyskotliwe dialogi, wyraźnie zróżnicowane postaci, a wysoki poziom efektów specjalnych nie powinien chyba nikogo dziwić. Wraz z główną postacią podróżujemy po całym świecie i jesteśmy świadkami strzelanin w licznych malowniczych zakątkach (choć niekoniecznie na łonie natury). W sceny wpleciony jest słynny motyw muzyczny, wywołujący mimowolny uśmiech. Są również miłosne podboje i legendarne martini.

Daniel Craig i Javier Bardem
Kolejną wartością obrazu jest wyważenie. Element wojny cybernetycznej nie stał się wątkiem, wokół którego cały film się obraca i w nim grzęźnie. Zły charakter jest pretensjonalnym megalomanem, tak jak to powinno być, ale w granicach rozsądku. To chyba jednak zawdzięczamy grze aktorskiej Javiera Bardema, która jest jak zwykle na światowym poziomie. Balansuje on na granicy kiczu, choć pozostaje przekonywujący – dokładnie tak, jak powinien wyglądać zły charakter w filmie o agencie 007. Obecność Daniela Craiga w roli nowego Bonda powoli przyjmuję do informacji, bo jest powiewem świeżości, którego tak bardzo trzeba było teraz, kiedy seria poczyniła wielki skok do przodu.

Wszystko to składa się na bardzo udaną kontynuację serii (z pewnością lepszą niż Casino Royale czy 007 Quantum of Solace). Zawarte jest w niej wszystko, co powinno być w filmie o Bondzie. Jeśli podczas oglądania Skyfalla nie zapomnimy, jakim filmem jest on w istocie i czego możemy od niego wymagać, a czego nie, to rozczarowanie na pewno nam nie grozi.

0 komentarze:

Prześlij komentarz