wtorek, 26 maja 2015

Festiwal krwi i oktanów

Mad Max: Na drodze gniewu (Australia 2015) - reż. George Miller

Nie należę do osób, które ukrywają swój brak sympatii. Podobnie zresztą chętnie mówię o filmach, które wyjątkowo mi się podobały. Do Mad Maxa posiadam jednak tak niejednoznaczne uczucia, że wypowiem się inaczej. Zastanówmy się razem dla kogo właściwie ten film jest? Kto będzie bawić się na nim najlepiej? Kto najczęściej będzie o nim wspominał na  najbliższym spotkaniu? Ale realistycznie, w granicach naszego kraju. Rozejrzyjmy się wokół, spójrzmy w niczego niedomyślające się twarze naszych przyjaciół, którzy twierdzą, że "lubią filmy" i zastanówmy się - czy jemu/jej ten film by się podobał? Realizm ten może się przypadkiem rozrosnąć, ponieważ pomimo znakomitych recenzji, zmora, która niszczy kino, czyli BOXOFFICE, pupy nie urywa. A nie ukrywajmy, o to chodzi w przypadku reaktywacji tytułu sprzed trzech dekad - o hajsik. Ukłon-w-stronę-widzów-łaknących-trochę-postapokaliptycznej-rozwałki my ass. Można było film nazwać Na drodze gniewu, a głównej postaci dać na imię Fryderyk. Ale dwa magiczne słowa Mad Max i każdy pędzi w piąteczek do kina.

Banda anonimowych psychopatów. Dużo ich w tym filmie.

Ta osoba, która lubi filmy nowe, spokojne, najlepiej o relacjach damsko-męskich. I nie mówię wcale tylko o kobietach. Po prostu lekko strawne, jak liść sałaty i plasterek pomidora na obiad. Zdziwi się, bo w tym filmie nie ma odpoczynku. W centrum zainteresowania są wielkie, zespawane w kilka pięter machiny, napędzane V8. Pędzą, ryczą, wyją, plują płomieniami i prawie wszystkie prędzej czy później eksplodują. Ludzie w filmie chcą się zabijać, a nie kochać, a króciutki motyw miłosny nie będzie nawet przystawką dla łaknących ciepła i miłości serduszek.

Ta osoba, która chodzi na wszystko co popularne, bo nie ma czasu i ochoty na nic innego. Boxoffice to jej drugie imię. Ocena filmu przez ilość sprzedanych biletów to najważniejsza miara jaką uznaje. Druga to budżet. Trzecia to efekty specjalne. Im więcej tym lepiej. Rzeczy mają wybuchać, a efekty 3D być lepsze niż w Avatarze. A w tym Mad Maxie to była fabuła? Wątek feministyczny? W ogóle kiedyś był jakiś Mad Max? Ja oglądam tylko hojłut, wiesz, na weekend z moją damą. A to był film australijski? He he, przecież mówili po angielsku. Ale Mad Max jest bardzo hojłudzki, więc osoba ta wyjdzie zadowolona i pokieruje kroki swe w kierunku najbliższego KFC. A dlaczego hojłudzki? Bo buntowniczy Max mówi jak Vin Diesel, wygląda jak Kevin Costner i gra jak Sylvester Stallone. Fabuła jest pretekstem dla filmu, a zwiastun zachęca nas nachalnie do oglądania wersji trójwymiarowej.

Ta osoba, która jest prawdziwym koneserem kina i idzie... Z ciekawości? Przez przypadek? Z kimś? I patrzy z niedowierzaniem. Teraz już wie jak wygląda kino. Zna spektrum, od Felliniego po Camerona, od Fassbindera po Millera. Posiada porównanie i nauczkę na przyszłość. Już wie, czy to jest rozrywka czy obraza. Będzie wiedziała czy cały hajp jest wart zachodu. Spytany o opinię zdobędzie się na wymijającą wypowiedź i kontynuuje sączenie grejpfrutowego piwa za dychę.

Ta osoba, która oglądała oryginalną trylogię, czyli ja. Zjedzony przez wysokie oczekiwania, nakręcony znakomitym zwiastunem, ale przede wszystkim pamięcią pierwszej części (ponieważ Mad Max zabłądził już w 1985, czyli Pod kopułą gromu). Faktycznie jest Max i faktycznie jest trochę szalony, ale klimat został bezpowrotnie utracony. Pierwsze części były wściekłe, agresywne, realistyczne, nie do wiary. Na drodze gniewu stara się zaskarbić sympatię widza, zamiast po prostu być zajebistym. Wszystkie kraksy i eksplozje są prawdziwe - na plus. Maksia prześladują zjawy zamordowanej rodziny oraz skrajny defetyzm - na plus. Samochody zapierają dech w piersiach i jak stwierdził goszczony w Top Gearze znakomity Nicholas Hoult, w rzeczywistości są jeszcze lepsze, szybsze, większe, bardziej dopracowane - na plus. Jednak poczucie wszechobecnej tandety jest silne. Poza tym nawet weteran filmów akcji w końcu zmęczy się NIEUSTAJĄCĄ rozwałką. I na koniec Tom Hardy. Rezultat dobrego agenta i szerokiej klatki piersiowej bardziej, niż umiejętności aktorskich.


Podobno prawdziwi ludzie jeździli na tych stelażach, szanuję.

Reżyser tak mocno odbiegł od protoplasty, że samochód-ikona, czyli Interceptor, o którym mówiłem tutaj, występuje przez pierwsze dwie minuty, a potem w kilkusekundowych urywkach. Byłem rozczarowany. Tytuł też nas okłamuje, bo Max nie jest główną postacią filmu. Bardzo mi przykro, ale ja poszedłem zobaczyć Mad Maxa: Na drodze gniewu, nie Imperatorka Furiosa: Na drodze gniewu. Swoją drogą czuję zażenowanie tylko pisząc te tytuły. Target amerykańskich nerdów pieje z zachwytu.

Tak cholernie mi się podobało i nie podobało jednocześnie. To może być dobre, mówiłem, jak pierwszy raz oglądałem zwiastun. Czytałem o samochodach w filmie, śledziłem recenzje profesjonalistów, i co? Chciałem połączenia Rovera i Wyrmwooda, dostałem trochę ciekawszy Death Race. Najgorsze, że to nie koniec. Boxoffice jeszcze wzrośnie i równo w momencie kiedy film zarobi pierwsze siedem zer, telefon Georga Millera zadzwoni i padnie propozycja zrobienia kolejnej części. Najpierw ustali gażę, później terminy. Na koniec zacznie pisać scenariusz.

0 komentarze:

Prześlij komentarz