wtorek, 24 marca 2015

Za co uwielbiam filmy postapokaliptyczne | cz. 2/2

3. Droga (Stany Zjednoczone 2009) - reż. John Hillcoat



Film złapał mnie z opuszczoną gardą. Spodziewałem się postapokaliptycznej papki amerykańskiej, a dostałem lewy prosty z silnych emocji, tak silny, że trudno mi było uwierzyć w to, co widzę. Dlatego polecam nie oglądać zwiastuna, po prostu nie jest w stanie oddać nastroju filmu (tak bardzo nie polecam, że nawet go nie podlinkuje, o!).

Czyli przede wszystkim realizmu. Wierzę w to, że człowiek postapokaliptyczny żyje z przemieszczania się, jak ludy pierwotne. Tym właśnie jest zagłada nuklearna - redukcją do pierwszego poziomu, do czasów szanowania ognia i zdobywania pożywienia przy pomocy ostrych narzędzi. Jest to podróż mozolna i wyczerpująca, a spotkane na swojej drodze osoby należy traktować z największą dozą nieufności. Każdy jest jednocześnie drapieżnikiem i zwierzyną, w tym zaburzonym ekosystemie, gdzie człowiek człowiekowi dosłownie wilkiem.

Przemierzanie połaci asfaltu powoli zarastanego przez upartą roślinność brzmi może poetycko - i bywa - ale kto grał chociaż przez dwie godziny w S.T.A.L.K.E.R.'a wie jak bardzo niebezpieczne są pustkowia. Kojarzone tylko z niebezpieczeństwem, otaczających ze wszystkich 360 stopni. I taki właśnie nastrój przekazuje reżyser. Głęboki niepokój, brak zaufania. Wszywa nas w skórę płochliwego, zaszczutego psa, który panicznie reaguje na każdą istotę ludzką. Tacy właśnie są ludzie w tym świecie. Jedni jak krwiożercze wilki, inni jak kundle z podkulonymi ogonami.

Smutek i odraza przychodzi w coraz silniejszych dawkach aż eksploduje w nabudowanej nieufności, a widz siedzi w fotelu i czuje się potwornie. To nie historia o wymyślonych kreaturach, ani przejaskrawionych psychopatach, tylko o człowieku takim jak ty czy ja. Rzucony w specjalne okoliczności zachowywałbyś się tak samo. Słowo wrażliwość i empatia zniknęłaby jak zmieciona falą uderzeniową. Niebo stałoby się brązowe, a twoja twarz szara. Przykre, ale prawdopodobne.

Same superlatywy, więc dlaczego dopiero trzecie miejsce? Ponieważ wyżej (poniżej) są dzieła geniuszy.





2. Rover (Australia 2014) - reż. David Michôd

Na zdj. Guy Pearce.

Zupełna niespodzianka. W życiu nie słyszałem o tym reżyserze. Raczej rzadko mam do czynienia z kinem australijskim. A tu siup! Film jak spontaniczny wypad na imprezę, która kończy się znakomitą zabawą i samymi dobrymi wspomnieniami.

Nie potrzeba kontekstu, bo obraz mówi sam za siebie. Zakurzona knajpa, kilka spoconych twarzy, cisza. Nagle akcja zwala na się na widza jak dachujący samochód wlatujący w kadr. Również bez argumentacji bohater rzuca się w pościg za skradzionym autem z milczącą dezaprobatą. Nie wiem dlaczego, ale nagle jesteśmy w środku ogromnie stresującego, lecz dość biernego pościgu. Sytuacja jest obca, jakby nieludzka. Wszyscy zachowują się niezręcznie i wrogo, ale z uderzającą obojętnością. Wygrażanie naładowanym rewolwerem jak wykłócanie się o miejsce w tramwaju - codzienna wrogość nie odbiegająca od normy. Poczucie głębokiej mizantropii pogłębia jeszcze trudny do zdefiniowania związek między głównymi bohaterami. Łączy ich wspólna destynacja i naprawdę nic więcej. Nie pozwalają sobie na więcej, może nie chcą. Podróżując z nimi po bezdrożach postapokaliptycznej Australii powoli zaczynamy rozumieć dlaczego.

Nieznany jest nam cel całej wyprawy, aż do ostatniej sceny. Jest nawet punkt kulminacyjny, ale marazm filmu nie pozwala na większe rozczulanie się. Kilka rzeczowych ujęć i napisy końcowe. I ten nastrój przeprowadzono z takim wyczuciem, że gotów jestem uwierzyć w jego autentyczność. Tego świata, który jest przerażająco cichy i odrętwiale niebezpieczny. Pytanie "po co więc żyć?" jest zawsze nie na miejscu, ale nie opuszcza przez cały seans.




1. Mad Max (Australia 1979) - reż. George Miller

Na zdj. Mel Gibson i piecho.

Absolutny, ostateczny, pionierski. Ten film był pierwszy, nawet nie jeśli nie był nim w ogóle. Nie interesuje mnie to, był nim dla mnie. Tam narodziła się postapokalipsa. Od tego filmu wszystkie inne wychodzą, na nim się opierają. Przedstawia ostateczny obraz samotnika. Widzimy historię, w której dojrzewa ten gorzki charakter bez skrupułów i nie mamy wątpliwości, że to świat postapokaliptyczny, pomimo, że to nie jest oczywiste. Szczątki administracji i organizacji społecznej znikają na bezkresnych drogach, pełnych renegatów i recydywistów, które Max przemierza z zawiścią.

Zanim przemierza to kocha i opiekuje się. Ale sytuacja niezależna od jego woli rozrywa jego życie na strzępy. Fatalizm wiszący jak czarna chmura to przecież cień nurtu postapokaliptycznego, który wykrystalizował się w drugiej części. Pierwszą część Mad Maxa można traktować jako prolog, ale głównym wątkiem jest znieczulenie emocjonalne, dokładnie takie, jak w reszcie tej części zestawienia. Pozostałymi są samotność i nierówna walka, jak w pozycjach z pierwszej części zestawienia. Pionier wypisz wymaluj.

Jak w wielu filmach, główny aktor w dużej części kreuje ten obraz. Gibson to młody facet demolka. Zimna nienawiść to znak rozpoznawczy tego filmu. Jego temperament ożywia akcję, nie pozostawiając wątpliwość kto gra pierwsze skrzypce. Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o roli drugoplanowej, czyli Interceptorze, którym jest Ford Falcon XB Coupe. To jeden z filmowych duetów, w których drugą rolę gra samochód. To czyni dla mnie film doskonały. Maszyna nie przyćmiewa zupełnie fabuły (jak miało to miejsce w Nieustraszonym), będąc wiernym jak pies kompanem, nic poza tym.

Przewrotne zestawienie, mające na czele film nie do końca postapokaliptyczny, wyłoniło najlepszych przedstawicieli nurtu. Nurtu, którego nie polecam każdemu, ze względu na swój charakter. Lubię czasami zostać unurzany w błocie cywilizacji, co nie każdy musi lubić. Kąpiel taka bywa jednak pocieszająca. Jeszcze nie jest tak źle. Jeszcze nie wszyscy musimy walczyć o życie z każdym napotkanym człowiekiem, a wody i benzyny jeszcze nie brakuje. Niech będzie to jednak przestrogą. Jakkolwiek nastrój postapokalipsy w wydaniu S.T.A.L.K.E.R'owskim może być atrakcyjny, to przekaz jaki za sobą niesie jest ze wszech miar defetystyczny. Róbmy tak dalej, a przyjdzie nam przemierzać wyludnione stepy z licznikiem Geigera w jednej ręce, a rewolwerem w drugiej. Za bardzo się tutaj rozgościliśmy i upominający pstryczek w nos może się okazać aktem masowej selekcji naturalnej. Tylko patrz.



Pierwsza część tekstu (razem z bibliografią i lekturą dodatkową) tutaj.

4 komentarze:

  1. można by jeszcze wspomnieć o nazajutrz ostatnim brzegu i coś mi jeszcze w głowie świta ale tytułu za chiny nie przypomnę sobie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam Tobie Michale poprzedni film Davida Michoda (od "The Rover") - "Animal Kingdom". Opowieść o rodzinie będącej w głębokim związku ze zbrodnią. Zobaczysz w nim to co reżyser rozwinął w "The Rover" - uczucie beznadziei, pustki i takiego kurewskiego przeświadczenia, ze chyba nie może być inaczej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, o, o, dzięki, szukałem czegoś na wieczór :)

      Usuń
  3. Cześć,
    jest wiele anime opowiadających o świecie przyszłości oraz o tematyce postapokaliptycznej (tu masz ciekawą listę: http://anime-odcinki.pl/taxonomy/term/78)

    ja osobiście najbardziej cenię: Ergo Proxy, Chrome Schelled Regios oraz Texhnolyze. Spójrzmy prawdzie w oczy filmy, nawet Mad Max w porównaniu do np.: Ergo Proxy są po prostu słabiutkie :)


    Polecam:
    Texhnolyze – anime z głębokim przesłaniem egzystencjalnym - https://biegpozdrowie.blogspot.com/2016/03/texhnolyze-anime-z-gebokim-przesaniem.html

    Ergo Proxy ukryte przesłanie w anime - https://biegpozdrowie.blogspot.com/2016/03/ergo-proxy-ukryte-przesanie-w-anime.html

    OdpowiedzUsuń