piątek, 6 maja 2016

Podsumowanie miesiąca: kwiecień 2016

W poprzednim podsumowaniu zauważyłem, że oglądam niepokojąco dużą ilość kina amerykańskiego, a resztę świata zupełnie zaniedbuję. W kwietniu postanowiłem to zmienić, przez odwyk od tej kinematografii. Poszło częściowo dobrze, o czym poniżej.

Kadr z filmu Turysta (2014) w reżyserii Rubena Östlunda.

Widzę, widzę (Austria 2014) - reż. Severin Fiala, Veronika Franz
Film, na który zwrócono moją uwagę licznymi recenzjami. Znakomity horror, mówiły, przewrotne zakończenie, ciężka atmosfera, świetnie nakręcony.
Cóż, nic dodać, nic ująć. Zresztą, niewiele można dodać, żeby nie zepsuć seansu. Najwyżej krótko zarysować fabułę. Rzecz się dzieje na kompletnym odludziu, w domu bogatej samotnej matki z bliźniakami. Wraca ona po operacji plastycznej do domu, lecz jej synowie mają wątpliwości co do jej prawdziwej tożsamości. Atmosfera w domu robi się coraz bardziej gęsta.
Film faktycznie ma wspaniałe zdjęcia. Każdy element występujący w filmie ma swoje znaczenie. Mam wrażenie, że nawet uroda aktorów. Odczuć można paranoiczny nastrój filmu austriackiego. Im więcej ich oglądam tym bardziej się zastanawiam, w czym leży przyczyna. Film jest znakomity. Przyrównać go można do greckiego Kła, tu jednak widać wyraźniejsze ramy horroru.

Trzy (Hongkong, Tajlandia, Korea Południowa 2002) - reż. Peter Chan, Nonzee Nimibutr, Jee-woon Kim
Trzy nowele filmowe, przedstawiające azjatyckie mity i legendy w formie horroru. Jak to bywa z nowelami filmowymi, reżyserowane są przez trzech różnych artystów i różnią się nie tylko stylem i treścią, ale i poziomem. Pierwsza przypomina klasyczny japoński horror, w którym straszą dziewczynki z długimi, zasłaniającymi bladą twarz włosami. Kolejna, niestety najniższa poziomem, opowiada o lalce rzucającej klątwy na rządnych władzy mistrzów. Lalka nie jest ożywiona, a aktorzy nie są utalentowani. Trzecia, pomimo że posiada wszelkie elementy porządnego dzieła, to pozostawia nieusatysfakcjonowanym. Jest nudnym melodramatem, w którym brakuje polotu i grozy.
Filmu nie polecam, chyba że ktoś jest fanem azjatyckich opowiastek grozy, ale wtedy zapewne zna lepsze pozycje spoza głównego nurtu.

The Ring - Krąg (Japonia 1998) - reż. Hideo Nakata
Oryginalny. Znaczy lepszy? Albo inny? Na pewno pierwszy. A reszta podlega osobistym preferencjom. Amerykański remake różni się podejściem do tematu w kwestii technicznej oraz w zamknięciu historii. Japońskie zakończenie może się wydawać rozczarowujące, ale pamiętajmy, że kino japońskie nie jest nastawione na zadowolenie szerokiej rzeszy widzów, tylko na stworzenie prawdziwego dzieła, a to się udało.
Poza tym warto dodać, że film wyznacza kanon i rozpoczyna modę na innego rodzaju horrory na całym świecie. Zamiast lejącej się krwi i wyskakujących nagle potworów dostajemy ogromne napięcie psychiczne i tylko kilka wstrętnych ujęć, jako dopełnienie. Film zdaje się być powolny i niezmierzający donikąd, ale można mu to wybaczyć, ponieważ od połowy ludzie zaczynają umierać, a nic tak nie ożywia atmosfery jak trup (szkoła Hitchcocka). Nie zdumiewa, ani nie powala, ale nie marnuje czasu. Oglądasz na własną odpowiedzialność.

Noroi (Japonia 2005) - reż. Kôji Shiraishi
Horror dokumentalizowany, jak twierdzi Filmweb. Słusznie, bo ma ciekawą formę, w której udaje autentyczny zapis filmowy poczynań dociekliwego dziennikarza na tropie nadprzyrodzonych, nierozwiązanych zagadek. Być może brzmi tandetnie, ale naprawdę nie jest. Kawał strasznego kina.
Film nie gubi się w swojej formie, ale wykorzystuje ją przez umiejętne łamanie czwartej ściany, przez co nawiązuje z widzem kontakt intymny i angażuje go w wydarzenia. Jest, przyznaję, kilka momentów mniej lotnych, ale całokształt zadowolił mnie, porządnie przestraszył i zapisał się w pamięci.
Pamiętam swoją nagonkę na udawany realizm filmów o zombie. Tutaj sytuacja jest nieco inna, bo mniej niedorzeczna. Mimo dociekania zjawisk nadprzyrodzonych, wszystko wciąż można zrzucić na choroby psychiczne, a styl found-footage (czyli dla przykładu Blair Witch Project czy Paranormal Activity) dodaje straszności przez swój realizm. Poza tym nie ma tutaj żadnych nieistniejących faktycznie zjawisk. Opętani ludzie, maski japońskich demonów i kilka tajemniczych postaci załapanych na taśmie filmowej.
Polecam, bo mocne, a może nawet komuś spodoba się gore'owe zakończenie.

Delicatessen (Francja 1991) - reż. Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro
Nie do końca to chciałem oglądać. Przekonany, że włączam bałkański film Underground obejrzałem tę francuską komedię. Powiem szczerze, że nie widzę jej przekazu, oprócz tego najbardziej oczywistego, że ludzie podczas tragedii dziczeją. Jednak ogromną częścią filmu jest forma, na którą znowu w większości składają się zdjęcia i światło. Powykrzywiane, pomarańczowe twarze w szerokokątnym obiektywie wyglądają naprawdę groteskowo ułatwiając przy tym aktorom ekspresję skrajnych emocji i tworzenie gagów sytuacyjnych. Kilka miłych elementów w postaci wspaniałego montażu i film początkowo przypadkowy okazał się całkiem przyjemny.
Polecam fanom dużej formy i prostej treści.

101 Reykjavík (Islandia 2000) - reż. Baltasar Kormákur
Ogromne rozczarowanie. Film nudny, prosty jak budowa cepa, kompletnie nie angażujący uwagi i wcale nie ukazujący Islandii, a najwyżej życie jakiegoś nieudacznika. Męczący seans, zresztą dwuetapowy, bo przy pierwszym podejściu film mnie uśpił. Melodramat niskich lotów. Jeśli to jest "dobre islandzkie kino" to więcej po nie sięgać nie będę.
I jeszcze jaki ten główny aktor był irytujący.

Człowiek z żelaza (Polska 1981) - reż. Andrzej Wajda
Tragedia jakaś. Mamy w Polsce naprawdę kilka dobrych filmów, ale ten do nich nie należy. Patriotyczne kino, bleh po raz pierwszy. Długi jak skurczybyk, bleh po raz drugi. Fatalna gra dobrych na ogół aktorów, bleh po raz trzeci. Trzy razy nie, dziękujemy.
Wymęczony seans straszliwie, w końcu na telefonie w sobotni poranek skończyłem. Radości nie było końca.
Wajda to ten dziwny reżyser, który w mojej opinii posiada wzloty i upadki. Albo inaczej - robił dobre filmy na początku kariery. Od lat 80. było tylko gorzej. Spełnianie posłanniczej roli orędownika patriotyzmu nie wychodzi mu dobrze, bo w każdym dziele widać to paskudne umartwianie Polaków. Nie sądziłem, że to powiem, ale może powinien brać przykład z amerykańskiego kina pompatycznego, albo nawet z humorem spojrzeć na historię. Coś jak Forrest Gump w Wietnamie. Da się? Cenię człowieka jako filmowca, udziela ciekawych wywiadów, ale niektórych jego filmów po prostu nie trawię.

Wolf Creek (Australia 2005) - reż. Greg McLean
Interesujący, nieco szablonowy, ale mimo to wciągający horror z Australii. Na ich własnym podwórku chyba dość popularny sposób podróżowania w stylu filmowej trójki, czyli w tanio kupionym aucie i z namiotami. Nie wiem jednak, czy równie popularnym sposobem pozbywania się swoich turystów jest przedstawiona w filmie zbrodnia. Jednak po seansie, zaciekawiony zapewnieniem o opieraniu historii na faktach, pogrzebałem w żebrzącej o hajs Wikipedii. Naprawdę dużo ciekawych/przerażających historii wzięto na wzór do Wolf Creek. Czytając rozległe artykuły miałem jednak wrażenie, że stanowią gloryfikację morderców, a nie obiektywny opis. Patrząc na film nie ma wątpliwości kto jest zły. Szkoda jednak, że twarz aktora, który gra kata, nieraz zdradza przebłyski wspaniałego, dobrego charakteru. Zagrał naturalnie i naprawdę dobrze, ale za dobrze mu z oczu patrzy.
Bardzo dobry młodzieżowy horrorek, z konkretnym obiektem grozy. Służy do "orania się" i ma kilka dobrych "styków", yo.

Turysta (Szwecja 2014) - reż. Ruben Östlund
Szanuję reżysera. Potrafi z sytuacji błahej, albo niesztampowo niepokojącej wykrzesać maksimum emocji i pomyślnie przelać je na widza tak, aby czuł się zaangażowany i przejęty. Najpierw buduje napięcie, jeśli takie tu w ogóle występuje, później tłumaczy sytuację, a na końcu przeprowadza punkt kulminacyjny będący przełomem i szybko rozładowuje napięcie. Dość podobnie skonstruowana jest jego Gra. Tu jednak twórca zastanawia się nad męstwem XXI wieku, a może bardziej jej kryzysem. Przedstawia mężczyznę na jego współczesnym typowym tle, czyli z rodziną, którą stara się prowadzić najlepiej jak można. Wystarczy jedna głupia sytuacja, a jego przeciętna żona w zwykłych ciuchach i zwykłe dzieciaki o typowych zainteresowaniach stanęły przeciwko niemu, a to może być dla niego za dużo. Czy mężczyzna jest teraz naprawdę o tak stępionych zmysłach? Na tyle słaby i bezradny?
Przy tym wszystkim film nagrany jest wspaniale, dobrze zmontowany, a aktorzy zdają się czuć na planie jak na deskach własnego teatru. Wszystko jest super.

0 komentarze:

Prześlij komentarz