wtorek, 4 sierpnia 2015

Podsumowanie miesiąca: lipiec 2015

Kadr z filmu Podwodne życie ze Stevem Zissou (Stany Zjednoczone 2004) w reż. Wesa Andersona.



Dużo pozycji niemieckich, ku szlifowaniu języka. Nowa fascynacja Wesem Andersonem, mam nadzieję, że nie skończy się za szybko. Filmów mniej niż bym chciał, ale wakacje są, prawda, wszystko jasne.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się na bieżąco w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.
 

A Field in England (Wielka Brytania 2013) - reż. Ben Wheatley
Dawna lista do obejrzenia, pamiętająca jeszcze chyba Odyseję filmową, mi to poleciła. Jak się można domyśleć po pochodzeniu (listy do obejrzenia i narodowości) było ciekawie. Podróż po czyśćcu, mówią jedni, poemat na temat angielskiego folkloru, mówią drudzy. Film jest i tym i tym.
Nakręcony sprawnie, szybko, zdecydowanie, co widać w każdej scenie. Nie ma tutaj zwykle pożądanej dbałości o szczegóły. Ma się wrażenie niejakiej beztroski w montażu i scenariuszu, ale współgra to doskonale z nie do końca jasną fabułą, dając obraz spójny. O dziwo.
Lubię te szerokokątne ujęcia, psychodeliczne scenki, jazdę po grzybkach i złowieszcze chmury. Ciekawa produkcja.


M - Morderca (Niemcy 1931) - reż. Fritz Lang
Jedno z arcydzieł kina lat trzydziestych. Z lekką wyrozumiałością oglądane, bowiem film sprzed 80 lat, jednak broni się znakomicie. Pokazuje społeczeństwo w reakcji na wiadomość o grasującym mordercy dzieci oraz samego mordercę, który najwyraźniej cierpi na chorobę umysłową. Widzę tu nowoczesny postulat propsychologiczny i rozprawkę na temat psychologii tłumu.
Dzieło niezwykle ambitne, dopracowane, niemieckie w każdym calu. No i dźwiękowe, co w tamtych czasach z pewnością robiło wrażenie.


Tylko Bóg wybacza (Stany Zjednoczone, Tajlandia 2013) - reż. Nicolas Winding Refn
Jestem zdecydowanie przeciwko przerostowi formy nad treścią. Jak ktoś ten film czuje i się jara, super, ale ja na pewno nie. Strata czasu, taśmy filmowej, czasu aktorów i reszty ekipy. Wariacja gatunkowa mnie nie przekonuje, a Ryan Gosling nie wystarczył. Wszystko jest nudne i bezsensu do tego stopnia, że posiadająca potencjał historia o honorze i męskich zasadach pociągnięta została do groteski. Końcówka to już w ogóle komiczna jest, nie dramatyczna. Wszystko jak psu w dupę.


Zakazana planeta (Stany Zjednoczone 1956) - reż. Fred M. Wilcox
Przeuroczy amerykański film sci-fi lat 50. Ten dziecięcy zachwyt eksploracją kosmosu, postępującą błyskawicznie technologią! Lada chwila powstanie amerykański program lotów kosmicznych, ale oni w wyobraźni już penetrowali nieskończoną przestrzeń w obco wyglądających spodkach kosmicznych. Widać rozmach, jak na ówczesne warunki. Jest też archaiczna konstrukcja hollywoodzka, czyli największy przystojniak zdobywa największą ślicznotkę, ma się rozumieć blondynkę o zniewalających kształtach i kokieteryjnie falującym głosiku. Wprowadzono robota - sztuczną inteligencję, odgrywającego rolę służącego/ochroniarza, to musiał być szał, skoro nawet w napisach początkowych się go wymienia.
Trudno powiedzieć, żeby film wciąż robił wrażenie, posiada jednak zupełnie inne walory. Mnie sam seans bardzo ucieszył, poprawił humor i opinię o fabryce snów. Wciąga i nie żenuje. Również plakat jest zniewalająco słodki. Amazing! Film niewątpliwie należy do klasyki gatunku.


Okręt (Niemcy - RFN 1981) - reż. Wolfgang Petersen
Kibicując wrogowi? Trochę tak. Filmy wojenne posiadają nastrój nie do podrobienia. W szczególności zaś te dotyczące łodzi podwodnych. Niezależnie od strony frontu.
Abstrahuję od ewidentnego wybielania się Niemców honorem i godnością ludzką żołnierzy Wehrmachtu.
Niezwykłe okoliczności, gdy kilkudziesięciu typa zamyka się w stalowej puszce i zrzuca się na dno oceanu, ostrzeliwując przy tym torpedami. Napięcie można nożem kroić i rosnące ciśnienie wraz z zanurzeniem czuć na własnej klatce piersiowej. Scenariusz jest znakomicie wyważony i nawet wersja reżyserska 3,5 godzinna nie nuży. Prawdziwy, zdrowy patos, trochę dramatyzmu i naturalnie wojennego fatalizmu. Dzieło doskonałe.


Światła wielkiego miasta (Stany Zjednoczone 1931) - reż. Charles Chaplin
Chaplin w najlepszym wydaniu. Facet się nie starzeje, bo wciąż bawi. Prawdziwy arcymistrz w swoim fachu.
Filmy nieme mają unikatową charakterystykę i ogląda się je nieco inaczej, ale produkcje Chaplina nie męczą i służą świetnie na rozpoczęcie przygody z tym kinem. Proste, slapstikowe skecze mogą wydawać się cierpkie, ale patrząc na żenujący poziom niektórych mówionych współczesnych komedii należy docenić geniusz uroczego włóczęgi, po tylu dekadach wciąż dominującego.


Sophie Scholl - ostatnie dni (Niemcy 2005) - reż. Marc Rothemund
Coś tak rutynowego, w jakości telewizyjnego, obrzydliwie sztucznego, źle nakręconego, w-wydającej-się-fałszywą-próbą-odkupienia ułudnego dawno nie widziałem. Intencje nie starczą. Film to film, a nie narzędzie demagogii. Fuj.


Biegnij Lola, biegnij (Niemcy 1998) - reż. Tom Tykwer
Pokolenie gier komputerowych robi filmy. Ej, stary, a jakby zrobić film, że coś się dzieje i główna bohaterka umiera, ale potem rodzi się i próbuje jeszcze raz? I, wiesz, wszystko tak nowocześnie, spoko nakręcić, i wziąć jakiś fajnych, wydziaranych i przefarbowanych aktorów? Jakiś napad, torba z hajsem, czarnych typów z beemki?
Kpię, film jest spoko, polecić można. Lekki sensacyjniak dla dzieciaków epoki GTA. Lola dziwna trochę, ale może przywykłem do filmów amerykańskich?


Okropna dziewczyna (Niemcy 1990) - reż. Michael Verhoeven
Kolejne rozliczenie z nieciekawą niemiecką historią. Ale podejście zupełnie inne, trochę satyryczne, sarkastyczne, teatralnie niepokorne. I moje mieszane uczucia rozstrzyga główna aktorka. Posiada tyle uroku, seksapilu i zaraźliwego optymizmu, że film można by obejrzeć dla niej tylko. Aż szkoda, że skończyła w kinie telewizyjnym.


Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (Stany Zjednoczone 2012) - reż. Wes Anderson
Tak zaczęła się moja fascynacja Wesem Andersonem. Słyszałem o nim, widziałem zwiastuny, byłem świadkiem szumu medialnego z okazji premiery Grand Budapest Hotel, ale jakoś nie dałem się ponieść generalnemu zachwytowi, dopóki nie obejrzałem Moonrise Kingdom.
Piękne, magiczne, jedyne w swoim rodzaju. Symetryczne, pastelowe, przytulne. Taki nastrój mają jego filmy.
Ten jest jak ulubiona książka. Posiada rodzaj osobistego uroku, który, wydaje się, tylko my rozumiemy, który jest nasz i nikogo innego. To efekt niezwykłej intymności przedstawionej w filmie, notabene przy pomocy nieletnich aktorów, ale i znakomitego scenariusza.
Styl Wesa nie każdemu musi pasować. Jest jak sok pomidorowy. Spróbuj i albo nie będziesz mógł się bez niego obyć, albo nigdy do niego nie wrócisz. Soku pomidorowego nie cierpię, ale Wes mnie uwiódł.


Podwodne życie ze Stevem Zissou (Stany Zjednoczone 2004) - reż. Wes Anderson
Typowy Wes Anderson. Tak chyba można podpisać każdy jego film. Człowiek zajmuje we współczesnej kinematografii niezwykłą specjalną pozycję, ponieważ produkuje filmy, których nikt nie jest w stanie sfabrykować. To kino autorskie darzone uwielbieniem przez rzesze.
Bill Murray (uwielbiam człowieka, ale któż nie?) zajmuje podobną pozycję w kategorii aktora i otrzymujemy mieszankę idealną. Film jest ciekawy, dziwny, śmieszny i, jeśli to możliwe, pozytywnie melancholijny.
Mam wrażenie, że jest to zjawisko filmowe, którego nie da się podrobić. Oh well, będę zmuszony powtarzać to pod każdą produkcją Andersona.

4 komentarze:

  1. Bardzo zróżnicowane te filmy."Okręt", "Światła" i "Podwodne" muszę zobaczyć, już od dawna wiszą na mojej liście. "Lolę" chętnie też z ciekawości, chociaż bez pośpiechu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podwodne życie koniecznie - od króciutkiej sceny o puszczaniu radia w skafandrach rozbolał mnie brzuch ze śmiechu. A na resztę filmów musi być nastrój.

      Usuń
  2. "Tylko Bóg wybacza" miał fajne kolory! :) Z resztą się zgadzam. Rzeczywiście zróżnicowane te filmy i bardzo dobrze. "Okręt" do obejrzenia już od dawna. Większość tutaj widziałem. "Światła...." mają scenę na której kiedyś wylewałem łzy ze śmiechu - scena walki bokserskiej. "Kochankowie..." zajebiści. Muzyka, wizja jak po grzybkach, Bruce Willis itd :) "A Field in England" a tu żeś trafił. Nie widziałem, ale zaliczyłem właśnie jego zajebisty "Kill List"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze podrzucisz coś niespodziewanego. Ten enigmatyczny aktor z Utopii, jestem zaintrygowany.

      Usuń