poniedziałek, 6 lipca 2015

Podsumowanie miesiąca: czerwiec 2015


Drive (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Nicolas Winding Refn


Sesja zebrała swoje żniwo. Wakacje zaowocowały wyjazdami. Lenistwo popchnęło w stronę seriali. Ale działam, oglądam, myślę, więc jestem. Automat na drajw daję i do roboty, bo wakacje się zaczęły! Życzę udanych wczasów i miłej lektury.


Wszystkie opisy poniżej pojawiają się na bieżąco w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.


Fałszerze (Niemcy, Austria 2007) - reż. Stefan Ruzowitsky
Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem. W celu szkolenia swojego języka obcego postawiłem na kinematografię niemiecką (będę wdzięczny za wszelakie sugestie), a tu nagle, ni stąd, ni zowąd niemiecko-austriacki film o nazistowskich obozach zagłady. I to taki nieprzebierający w słowach.
Występ Karla Markovicsa odbiera mowę. Przekazał multum różnych cech charakteru w półtora godzinnym obrazie. Zbudował postać bardziej złożoną niż niejeden aktorzyna w kolejnym tasiemcu telewizyjnym. Nie wspominając nawet o jego powierzchowności. Wygląda na cwaniaka wszech czasów, ale takiego, który wychowa dzieciaka na porządnego człowieka i pomoże ci naprawić samochód nie dlatego, że umie, tylko dlatego, że chce.
Film zrealizowany dość rutynowo, ale w tym przypadku wybaczalne, bo chodzi bardziej o przekaz. Przerost formy nad treścią mógłby zrujnować powagę, którą jest obecna niezaprzeczalnie.
Film z serii – światło dzienne ujrzą nowe, niepochlebne fakty na temat nazistów. Można to zdzierżyć dla humanistycznej moralnej rozprawki.


Ed Wood (Stany Zjednoczone 1994) - reż. Tim Burton
Film o człowieku nazywanym najgorszym reżyserem wszech czasów. Cytuję oczywiście Filmweba, bo żadnego z jego filmów wciąż nie widziałem. Plan 9 From Outer Space odkładam na później, być może na specjalną okazję. Tak wyrafinowany kicz to przecież wydarzenie dnia.
Burton podołał. Tematyka znakomicie znajduje swoje miejsce w jego oryginalnym stylu. Film nie może być inny jak tylko czarno-biały, a Johnny Depp daje radę, aż miło. Człowiek niesamowicie utalentowany. Wood na zawsze w mojej pamięci będzie miał ekscentryczno-fanatyczny wyraz twarzy Deppa. Dobra lektura edukacyjna w kwestii powojennego Hollywoodu. A na YouTubie jest gdzieś zestawienie scen oryginalnych z remake’ami. Zaskakująca dbałość o szczegóły.
Co najważniejsze – film jest hołdem, nie satyrą. Widać dziwne uwielbianie dla Eda Wooda w każdej scenie. Jest w końcu coś z tandety w każdym filmie Burtona, chociaż szkoła techniczna stoi na najwyższym poziomie. I to jest idealne połączenie.
Nie jestem zwolennikiem filmów biograficznych, ale ten jest na tyle charyzmatyczny, że śmiało można oglądać go nawet poza kontekstem.


Hot Girls Wanted (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Jill Bauer, Ronna Gradus
Miał być ciężki dokument o podludzkiej sytuacji młodych dziewczyn w przemyśle pornograficznym. Wyszło coś na kształt poradnika, jak dostać się i jak obyć w tym zawodzie. Nie mniej ciekawe, choć niezaskakujące. Mocno surowe, ale nieprzerażające. Taka tam, trochę inna codzienność kilku nastolatek. I oczywiście mocno feministyczny posmak. Jedna z dwóch możliwych perspektyw, to się nie ma co dziwić. Mimo wszystko czysto poglądowo można łypnąć. Krzywda się nie stanie.


Cleo od piątej do siódmej (Francja 1962) - reż. Agnès Varda
Francuzi i ich mentalność tutaj jak na talerzu. I to jeszcze w wydaniu Nowofalowym, czyli wymuszonym artyzmie, duchu wywalania kinematografii do góry stopami.
Przedziwna rzecz. Moje uczucia zmieniały się chyba tak szybko jak głównej bohaterki. Raz mi się podobało, raz nudziło, potem znowu irytowało. Koniec końców do filmu wracać nie będę, że tak dyplomatycznie wybrnę.


Hiroszima, moja miłość (Francja, Japonia 1959) - reż. Alain Resnais
Weź się zdecyduj! – krzyczeliśmy do ekranu – bo przecież tego się oglądać już nie da.
Się jednak oglądało, ale z pewnym poczuciem obowiązku ukończenia projekcji z, nie wiem, szacunku dla sztuki, chyba? Tak, jakby kto jeszcze nie chwycił, to obwieszczam się głównym hejterem francuskiej Nowej fali. Pal licho reakcję jej fanów, ale ja tego wytrzymać ustrojstwa nie mogę. Nie znam się, ok. Ale przecież widzę, że to dzieło z wyższej półki, skoro aktorzy latają jak po estradzie i płaczą na przemian ze śmiechem. Podobnie jak ja – śmiech przez łzy. Dobrze, włączyłem to lecimy, nie wymięknę przecież.
Zaczęło się z kopyta, chciałem już napisać, ale potem przypomniałem sobie ten monotonny głos lektorki prawiącej coś o wojnie. To pozostańmy może przy „obiecująco się zaczęło”. I tak patrzę, patrzę, nie rozumiem o co chodzi, ale podobają mi się zdjęcia, więc jeszcze kapciem w ekran nie rzucam. Ale potem nic się nie rozkręciło, takie już zostało. Poczułem się oszukany, więc moja przygoda z francuską Nowa falą skończyła definitywnie. Adieu, do widzenia.

Kung Fury (Szwecja 2015) - reż. David Sandberg
Rozpisałem się już o tym. Dodam, że zajebisty pomysł zajebiście wykonany. Nie tylko przezabawne, ale konkretnie zrealizowane, opatrzone efektami z prawdziwego zdarzenia i z dystansem do siebie. Nie można na ten film narzekać, bo nie robi krzywdy, tylko bawi się gatunkiem, a raczej zjawiskiem kulturowym w kinematografii występującym. Zachęcam, tylko 30 minut.

Lights Out (Szwecja 2013) - reż. David F. Sandberg
Taki tam szwedzki krótki metraż ( :D ), który jest bardziej popisem zdolności w efektach specjalnych. Urocza pani w głównej roli. Dobry przestrach w odpowiednim momencie. Do obejrzenia z głową podpartą na dłoni podczas surfowania w sieci. Autor ma tego więcej, ale w tym samym tonie, nic ambitnego. Popołudniowa zabawa w kręcenie filmów. Dowód, że każdy może, jeśli chce.
Owszem, obejrzałem go błędnie sądząc, że to od reżysera Kung Fury.


Królestwo niebieskie (Stany Zjednoczone 2005) - reż. Ridley Scott
Zerkałem na ten ekran, zerkałem, aż w końcu obejrzałem w całości. Raczej niskich lotów, trochę niezdecydowany czy jest bardziej historyczny czy fantastyczny. Orlando Bloom musi się mocno starać, żeby usprawiedliwić swoją obecność w tym filmie. Mam na myśli - z taką urodą trzeba mocno namachać mieczem, żeby traktowano go poważnie.
Film okropnie niebieski. Nie wiem o co chodzi z tym filtrem, ale przedawkowano. Eva Green się nie postarała. Mierny, siadaj.

Drive (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Nicolas Winding Refn
Film, jak żodyn inny, żodyn, potwierdza regułę – jak wielki wpływ na recepcję mają arcymistrzowskie zdjęcia. Poza tym nigdy nie ukrywałem, że jestem blacharzem, jak mnie ostatnio określono, więc pościgi i pomruk V8 mnie jarało.
Konwencja nowoczesnego kowboja z pewnością nie jest pierwszej świeżości, jak produkty w lodówce z półki współlokatora po długim weekendzie, ale sprawdza się świetnie. Zamiast ogiera – fura, zamiast kapelusza i ostróg – skóra i rękawice. I to nonszalanckie przekładanie wykałaczki z jednego kącika ust do drugiego. Człowieku, jak ty po prostu tworzysz każdy film, w którym grasz? Zaleta i wada, bo trudniej uwierzyć w elastyczność aktorską. Nie mniej tu się znalazł jak ulał.
Daję plusa za prawdziwe sceny jazdy samochodem, zamiast tych sztucznych ujęć z lawety. Kolejnego za prawdziwą przemoc, a nie jakieś tam głaskanie się po policzkach. Trzeciego za muzykę Kavinskiego – stworzyła klimat nie do podrobienia. Jednego, małego minuska za brak rozwiniętego motywu gangsterskiego. Mimo to jest bardzo dobrze, znakomity film się stał, a co najważniejsze – w swej artystycznej urodzie uniwersalny dla odbiorcy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz