środa, 11 marca 2015

Na pohybel pruderii

Pięćdziesiąt twarzy Greya (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Sam Taylor-Johnson

 Dyskurs akademicki wymaga kilku rzeczy. Po pierwsze, nie należy mówić o czymś, na czym się nie znamy, dlatego z ciekawością obejrzałem film. Po drugie, należy zachować pozorną chociaż obiektywność, taką, która dąży do rozwikłania problemu, nie przekonania o swojej wyższości, dlatego nie szukaj poniżej spinania pośladków i wymieniania samych minusów. Po trzecie, nie zajmujmy się śmieciami i rzeczami nieistotnymi, bo to marnowanie pieniędzy podatników, dlatego zamiast pisać o nowym filmie Królikiewicza, napiszę o Greyu. Dzisiaj nie złamię żadnej z tych zasad. Złamię inną, bo zamiast mówić tylko o filmie, skupię się na jego kontekście.

Na zdj. Dakota Johnson.




Film, o którym mowa, wzbudził nie lada zainteresowanie. Ale dlaczego, spytasz? Otóż dlatego, że sunął na fali popularności książek, które wielkie zainteresowanie wzbudziły już parę lat temu. We współczesnym hollywoodzie to naturalna kolej rzeczy - najpierw książka, potem film. Nastąpiło wielkie poruszenie, ponieważ społeczeństwo nauczyło się nowego pojęcia. Było nim BDSM (bondage, discipline, sadism, masochism - czyli zniewolenie, uległość, sadyzm i masochizm). Tabu pękło, a właściwie jego powierzchnia. Przecież owe praktyki istnieją od dawna i nikomu ich istnienie nie powinno być niespodzianką. Jednak okazuje się, że książki realizowały ukryte pragnienia pań domu, które dosyć miały ukrywania się z nimi. Nagle zaczęły prosić klapsy i krępowanie liną. Ale czy na pewno? Do tego jeszcze wrócę.

Kto lubi, ten lubi, nikt nie będzie nikomu zaglądać do sypialni, dopóki nie morduje w niej szczeniaków. Popularność filmu jednak z czegoś brać się musi. Ciekawość, rozbudzona przez serię książek, zaciągnęła resztę pań do kina. O co cały ten hałas, o co ten szum, czy to rzeczywiście takie pociągające? To definicja sukcesu komercyjnego. Panie nie mają czasu czytać, to chociaż film obejrzą. Jasne. Dlaczego jednak rzesza międzynarodowych odbiorców nagle zainteresowała się praktykowaniem kontrolowanej przemocy seksualnej? Nie zainteresowała się, bo to wcale nie film o BDSM, tylko zwyczajna opowiastka romantyczna z kilkoma klapsami w tle. Zawiązywanie oczu opaską czy gierki w uległość to triki, które kobiece czasopisma rekomendują parom tkwiącym w rutynie od dekad. Reszta prawdopodobnie powoduje wybuch śmiechu zwolenników prawdziwego BDSM. Co faktycznie może się podobać to sama historyjka, bo choć to wszystko już było (a scenariusz dosłownie kopiuje szereg poprzednich produkcji), to przecież wystarczy podmienić imiona i już mamy nowy produkt, gotowy do serwowania w nowym, kolorowym opakowaniu.

I świetnie. Jeśli faktycznie istnieje ta grupa odbiorców, których mianuje się największą, czyli pań domu, które widzą w Greyu kolejnego księcia w białym Audi, to film ma tylko i wyłącznie pozytywny wpływ. Wrócą do chałupy i być może odświeżą swoje pożycie z Mirkiem. Dlaczego mamy taki monstrualny odsetek rozwodów? Często powodem jest zdrada, ale nie bierze się ona znikąd, więc aby przewietrzyć sypialnię i nie popychać żadnego z partnerów do szukania wentylu poza domem, przyda się edukacja w postaci Pięćdziesięciu twarzy Greya. Gigantyczne uproszczenie oczywiście, ale nie widzę, aby chęć wprowadzenia nowych elementów do łóżka mogła mieć jakieś minusy. Do tego, w pewnym sensie, nakłania ten film.

Jest jeszcze ta grupa odbiorców, którzy, jak mówią nastolatkowie, hejtują. Pierwsza część nie przeczytała z książki nic poza tytułem. Jedynie ze zwiastunem mogli mieć do czynienia, co i tak jest wątpliwe. Druga natomiast chodzi do kina dla beki, by posłużyć się kolejnym neologizmem. Jeśli twoja dziewczyna twierdzi, że idzie do kina dla beki, od razu ją zwiąż i zamawiaj pejczyk z Allegro, bo gwarantuję ci, że inaczej przy pierwszej scenie erotycznej ześlizgnie się z fotela, a później rozgoryczona swoim nudnym życiem wróci do domu (albo jest pretensjonalna, ale to na szczęście nie mój problem). Film ten nie tylko obiecuje, że w szarej myszce zakocha się miliarder i uchyli jej nieba, ale i to, że mimo swoich sadystycznych upodobań zrobi dla niej wyjątek i będzie prawdziwie czuły, odczuwając przy tym nieudawaną przyjemność. Będzie robił wszystko dokładnie tak, jak ona sobie wymarzy, pozostając przy tym samcem alfa.

Na zdj. od lewej Jamie Dornan i Dakota Johnson.
A więc mamy do czynienia z przebarwioną i naiwnie fałszywą fantazją onanistyczną autorki książki. Dlaczego jednak wciąż uważam ją za dobre zjawisko? Ponieważ rozluźnia obyczaje, czego bardzo trzeba wszędzie, a w szczególności w polskim ciemnogrodzie. Z pewnością nie jest podręcznikiem BDSM, ale w całej swej obrzydliwej komercyjności rozpoczyna dyskusję. Nie chodzi o to kim jest uległy, ani o to czym jest korek analny, ale to, że zwraca uwagę na możliwość robienia tego przy zapalonym świetle. Przez potrząśnięcie za ramiona uzmysławia, że są alternatywy. Zasiewa ziarno ciekawości i pokazuje, że klaps to nie dewiacja. Burzy negatywny status quo, w którym tkwi każdy, kto sądzi, że jest z nim coś nie tak, jeśli ma ochotę na coś więcej, niż to, czego nauczył się na szkolnej edukacji seksualnej (czy to oficjalnej, czy szeptanej).

W ruchu Greyowskim, w którym wszyscy widzą odrażający zalew produktów Greyopodobnych, słabych książek i narzucających się kampani reklamowych, ja widzę to samo, ale z pozytywnym efektem. Być może cel uświęca środki i aby cieszyć się nowocześnie myślącym społeczeństwem musimy przeboleć tonę przesypującego się chłamu? Zdaje się, że możliwe są tylko dwa wyjścia. Albo dojrzewanie powolne, albo komercyjna rewolucja, na której ktoś w górze łańcucha zarobi grube pieniądze. Niech będzie i tak, ja widzę wilka sytego i owcę całą.

Sam produkt się nie obroni i zginie w otchłani czasoprzestrzennej, ku uciesze wielu, ponieważ jest najsłabszym ogniwem w maszynie kampanii marketingowej Greya. Przypomina zlepek starych klisz, odświeżonych kilkoma nowymi przebitkami. Jest potwornie średni. Zakończenie jest beznadziejne i bez wstydu zostawia otwartą nawet nie furtkę, a bramę dla kolejnych części. Jednak duże pieniądze oznaczają wyższą jakość formy. Dlatego scenografia z rozmachem tworzy wizerunek Greya, dobra muzyka umila czas spędzony na seansie, a zdjęcia nie rozczarowują i wszyscy mówiący inaczej są pozorowanymi bekowiczami. Koniec końców to nie pierwszy raz, kiedy kobiety zaciągają na siłę swoich partnerów na film romantyczny, na co my z kolei odpowiadamy kilkoma projekcjami z pościgami i wybuchami. Owszem, posługuję sie stereotypem, którego nikt nie chce czuć się częścią, ale próbuję tylko udowodnić, że tak było i będzie. Równie dobrze można spojrzeć z dystansu i coś z tego wyciągnąć.

Albo jak ja, pójść na seans niezupełnie trzeźwym. Również pomaga.

2 komentarze:

  1. Hehe już trzecie zdanie to antyteza cwaniaczku Ty:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już trzecie? A co, oczekiwałeś trochę niżej? :)

      Usuń