piątek, 20 lutego 2015

Western: Spaghetti vs. Burger | cz. 1/2


Kadr z najpopularniejszej sceny filmu Dobry, zły i brzydki (Włochy, Hiszpania 1966), w reż. Sergio Leone.

Gdyby ktoś, rok temu, rzekł do mnie "Michale, za rok pokochasz westerny, będziesz oglądać je w ilościach hurtowych", to prychnąłbym mu w twarz, odpowiadając "postradałeś zmysły, głupcze!". Gatunek ten kojarzył mi się do tej pory z długimi, niedzielnymi popołudniami, kiedy ogląda się je z braku innych zajęć. Widok spoconych, brudnych twarzy tylko pogłębia uczucie dyskomfortu, bo za oknem też jest nieznośnie gorąco. Przez ponad dwie godziny ktoś galopuje, na chwilę wpada do Saloonu, wyrzuca innego kogoś przez okno i odgalopywuje w kierunku zachodzącego słońca. Tak, zaiste, podsumować można większość westernów. Teraz jednak widzę w tym urok. I większą różnorodność.

Wiele elementów składa się na nagłą sympatię do tego gatunku. Najpierw piękne widoki. Nigdy (jeszcze) nie widziałem prawdziwej pustyni i nie twierdzę, że wygląda zachęcająco, ale nie można odmówić jej hipnotyzującego piękna. Kusi swoją niebezpieczną naturą, aby podjąć wyzwanie i stanąć z nią sam na sam w pojedynku o życie. Zobaczyć, przemierzyć, przetrwać! Nie ważne jak, byle pomyślnie. To łączy się z kolejnym powodem. Western zawsze ma charakter przygody. Męskiej przygody, co ważne, a to jest następnym argumentem. Zgraja ścierających się samców walczących w  sobie słusznej sprawie, jak i w obronie honoru. To imponuje męskiemu odbiorcy, staje się przykładem do naśladowania. I na koniec, w filmach tych zawsze triumfuje sprawiedliwy (żeby nie powiedzieć dobry). Western jest szerokim gatunkiem, ale nie spotkałem się jeszcze z filmem, w którym wygrywa zło.

W następujących przykładach będzie dużo podobieństw i przeciwieństw, ale jedno jest pewne - wszystkie, to dorodne okazy gatunku. Intrygujące pod jakimś względem, pociągające pod innym. Sprawiają, że zapamiętuje się postawy w konkretnych sytuacjach. Niezależnie od kraju pochodzenia, ich najważniejsze elementy są wspólne: krew, pot i... Nie łzy, a dźwięk świszczącej kuli. Bo chłopaki nie płaczą, tylko z zatroskaniem przerzucają źdźbło trawy w drugi kącik ust, poprawiając przy tym kapelusz. Nie uciekają, a stawiają zmarszczonego czoła złu, które otacza ich jak wydmy na pustyni. Nie mówią, tylko ładują rewolwer. Tego od nich chcemy, po to oglądamy westerny.




1. Za garść dolarów (Włochy, Hiszpania 1964) - reż. Sergio Leone

Pierwszy z lewej: Clint Eastwood, czwarty: Gian Maria Volontè.

Jeden na pięciu? Nie ma sprawy. Nierówne pojedynki to najlepszy wyznacznik sprawiedliwości. Jeśli faworyzowany bohater sobie poradzi, czujemy głęboką satysfakcję, że ci źli zostali wysłani do innego świata. Dobrze im tak, cieszymy się w bohaterem. Tym bardziej rośnie on w naszych oczach. Szczególnie, jeśli pojedynkuje się w obronie słusznej sprawy.

Trylogia dolarowa spełnia elementy prawdziwego westernu punkt po punkcie. Nie nudzi przy tym, bo posiada na tyle świeże podejście, że nie przypomina typowego, amerykańskiego filmu, a mimo wszystko nie jest dziwnym wytworem, jak polska restauracja z włoską kuchnią. Mimo tego, to najbardziej odstająca od konwencji część trylogii.

Niezwykle heroiczna, nieznana postać, ratująca z opresji obcą rodzinę (kobietę). Kowboj z krwi i kości, czyli twardziel o czułej duszy. Wszystkie panie wzdychają, wszyscy panowanie wstrzymują oddech. Ja czynię jedno i drugie. Ze względu na cudowne ujęcia oraz ze względu na charyzmę Eastwooda. Nawet w Brudnym Harrym tak go nie doceniłem, jak po obejrzeniu kilku filmów Leone.




2. Za kilka dolarów więcej (Włochy, Hiszpania 1965) - reż. Sergio Leone

Od lewej: Lee Van Cleef i Clint Eastwood.


Infiltracja, tajna kooperacja, sytuacje skrajnie groźne. Wbrew pozorom, które wskazują na to, że bohaterowi zależy tylko na pieniądzach, Clint gra tu prawdziwego "agenta służb specjalnych". Przynajmniej na takiego wygląda. I na takiego pasuje. Wdaje się w szeregi wroga i powoli go osłabia, jednostka po jednostce. Wszystko jednak ma wymiar średnio poważny, nawet w momencie, kiedy trup zaczyna się piętrzyć. Takie już były te filmy, że nie szczególnie przejmowały się pokazywaniem beztroskiej przemocy. Dzięki temu również nie wygląda ona realistycznie, a raczej papierowo.

Pościg za pieniądzem widać tu wyraźniej, niż w poprzedniej części, ale nie można odmówić bohaterowi używania sobie i dobrej zabawy. W przeciwieństwie do śmiertelnej powagi większości westernów, tu ma się wrażenie, że nie wszystko jest do końca na serio. Nie odejmuje to jednak uroki temu filmowi w świetle rodzimej konkurencji, a wręcz przeciwnie. Nadaje uroku, który charakterystyczny jest dla spaghetti western. Odróżnia go pozytywnie od amerykańskiej konkurencji, powodując u nich kompleksy. Skąd przecież wzięła się ta zgryźliwa nazwa prądu włoskiego?




3. Doby, zły i brzydki (Włochy, Hiszpania 1966) - reż. Sergio Leone

Od lewej: Eli Wallach, Clint Eastwood, Lee Van Cleef.

Niezaprzeczalnie najlepszy z trylogii dolarowej, a chyba również w twórczości Leone. Skrystalizowany styl Włocha w filmie szkoły nazywaną nazwiskiem Tarantino czy Ritchie. Otóż nic bardziej błędnego. Panowie opanowali ten styl do perfekcji i wykorzystują go we współczesnych komediach kryminalnych, ale ojcem założycielem jest właśnie Włoch, robiący amerykańskie filmy w Hiszpanii. O!

Western czuje się tej formie świetnie. Otrząsnął się z ponurego snucia nudnych, często moralizatorskich historyjek. Film jest zabawny, dynamiczny i trzyma w napięciu. W każdej scenie jest coś, co można opowiedzieć w formie anegdoty. Montaż zdumiewa nawet współcześnie i zapewne wykłada się na temat tego filmu w szkołach filmowych. Wszystkie trzy postaci skontrastowane są nie tylko swoimi przydomkami, ale również postawą. Są skrajnie różne, choć przyświeca im ten sam cel - zdobyć furę pieniędzy. Konfrontacja w kamiennym okręgu (kadr wyżej) to dzieło geniusza. Prawdopodobnie najlepiej skonstruowany pojedynek w historii kina.

Dobry, zły i brzydki to bez wątpienia film, do którego się wraca. Na czystą przyjemność składa się doświadczanie na nowo nie tylko samej historii, ale i sposobu jej opowiadania, gdzie forma idzie w parze z treścią. Nowoczesny, jak się zdaje, styl, nieświadomie poszerzył sobie widownię na tę współczesną, bo jak wspomniałem wcześniej, westerny mają już swoje lata. Równowaga między innowacją  a poszanowaniem dorobku gatunku jest idealna. Złoto dla Leone za film ponadczasowy. Zdradzę już, że to mój ulubiony western, a to nieco przesądza pojedynek spaghetti z burgerem. Mimo kilku naprawdę mocnych produkcji amerykańskich to przemawia do mnie najbardziej.




4. Pewnego razu na dzikim zachodzie (Włochy, Stany Zjednoczone 1968) - reż. Sergio Leone


Zdecydowanie najbardziej amerykański z włoskich filmów. Również najbardziej poważny. Niestety powaga ta ucieka niemal do groteski, jakby aktorzy nie mogli powstrzymać cisnącego się na twarz uśmiechu. Cokolwiek by nie zarzucać, film jest dojrzały, przemyślany i ciekawy. Nie może znudzić, a zwroty akcji czynią go również nieprzewidywalnym. Czegóż chcieć więcej?

Sam sobie odpowiem. Polotu. Takiego, jak w Dobrym, złym i brzydkim. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, dopracowany jest każdy detal, ale brakuje metafizycznej jakości, czegoś niewidocznego na ekranie. Nie ma tej igraszki, którą zastąpion prawdziwym, śmiertelnym niebezpieczeństwem. Brak beztroski, wszystko jest ciężkostrawne i autentyczne. Nie jest to złe samo w sobie. Jednak w zestawieniu z poprzedzającą trylogią widać, a właściwie czuć, to wyraźnie.

Niedoskonały jednak, to antonim tego filmu. Widać kunszt Włocha w każdej scenie. Różniący się od reszty charakter to wartość niewymierna, ale znakomity rozwój fabuły, muzyka i pięknie zbudowane sceny owszem. Prologu filmu nie powstydziłby się sam Tarantino (dokonałem tego - porównałem pioniera do następcy). Na próżno szukać tak ciekawego przedstawienia bohaterów, którzy w scenie się nudzą. Cisza przed burzą nie zwodzi i po chwili ma miejsce bardzo nierówny pojedynek, który mówi o głównym bohaterze więcej niż tysiąc słów. Nie muszę chyba mówić kto tryumfuje?


1 komentarz: