środa, 4 lutego 2015

Podsumowanie miesiąca: styczeń 2015

Kadr z filmu: Za czarną tęczą (Kanada 2010) - reż. Panos Cosmatos

Nowy rok, stare postanowienia. Trzymać formę, obojętnie o jaką chodzi, w szczególności jednak tę filmową. Bo aby zrozumieć film, trzeba z nim zamieszkać, poznać od każdej strony, nawet tej złej.

Wszystkie opisy poniżej pojawiają się na bieżąco w Filmotece. Co miesiąc gromadzę je w jeden wpis.

Hardware (Stany Zjednoczone 1990) - reż. Richard Stanley
Movie-map mnie z nim zapoznał. Tego miesiąca z tym i jeszcze z kilkoma kompletnie mi wcześniej nieznanymi, ale ciekawymi filmami.
Jeśli zastanawiasz się jak wyglądałby Stalker w wydaniu amerykańskim, to dobrze trafiłeś. Jest zona, są stalkerzy. Jako, że to film amerykański to jest motyw erotyczno-miłosny (czyżby za wzorem Wiliama Gibsona? Twórcy równie anarchistycznej wizji przyszłości) i parę wybuchów, ale całość naprawdę przyjemna. I oczywiście postapokaliptyczny klimat!


Butch Cassidy i Sundance Kid (Stany Zjednoczone 1969) - reż. George Roy Hill
Oglądałem najnowszy odcinek Top Geara, w którym powyższy film był wspomniany i po prostu go obejrzałem, bez żadnego wstępnego rekonesansu.
Świetny western, niezbyt może atrakcyjny formą czy treścią, ale sama przygoda bohaterów bardzo wciąga i koniec końców nie pozwala powiedzieć złego słowa o filmie. Końcówka to mistrzostwo.


Doom Generation - Stracone pokolenie (Stany Zjednoczone 1995) - reż. Gregg Araki
Seks, narkotyki, quasi intelektualne konwersacje i dużo niepotrzebnej przemocy w młodzieżowym filmie drogi.
Silna krytyka amerykańskiej młodzieży i ich degeneracji. Uderzający brak ambicji i oziębłość emocjonalna mówi sama za siebie, a w zestawieniu z wulgarnymi obrazami tworzy paskudnie pesymistyczny wizerunek pokolenia zagłady. Okropnie mi się to podoba!
(Polecam obejrzeć pełną wersję filmu, dla pełnych doznań)


Marty (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Delbert Mann
A, taka mało znana, urocza ekranizacja sztuki teatralnej, o zwykłych ludziach i zwykłej miłości. Bez fajerwerków i szampana. Mimo tego bardziej ciepło ten film wspominam.
Piękny obraz Nowego Jorku połowy wieku XX.


Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Peter Jackson
Trzeba było iść, dla ciągłości trylogii. Wielkie oczekiwania tylko w połowie zrealizowane. Ogromne niezadowolenie połączone z niezaprzeczalną satysfakcją przeżycia kolejnej, fantastycznej przygody. Jestem rozdarty. Ale zdanie mam: podobało mi się, nie było wcale aż tak źle.


Zurbanizowani (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Gary Hustwit
Wynudził mnie, mimo pozornie ciekawego prowadzenia narracji. Chyba byłem świadkiem wytrząsania się artysty nad brzydotą niektórych miast, ale tego nie jestem pewien.
Tak czy inaczej, zafundowano mi podróż po świecie i pokazano kawałek architektury. Dzięki.


Fakty i akty (Stany Zjednoczone 1997) - reż. Barry Levinson
Mmm, nie, nie. Coś mi tu nie pasowało. Średniość biła od tego filmu. Rutyna jakby. Nawet De Niro co kilka scen przysypiał. Hit VHS, raczej.
Mimo to strasznie fajna rola Dustina Hoffmana. Poza tym film obnaża matactwa i hipokryzję amerykańskiej władzy.
Najlepszy dowód na to, że gwiazdorska obsada nie zawsze czyni dobrego filmu.


Nazarin (Meksyk 1959) - reż. Luis Buñuel
Zamysł prawidłowy (obnażenie hipokryzji kościoła, rozterki moralne księdza), ale wyszło okropnie tandetnie. Film jednak daje do myślenia. Jakby Jezus miał zejść na ziemię, to tak właśnie byśmy się zachowali.
Główny aktor poradził sobie koncertowo z rolą skromnego księdza, tym bardziej rzucając to w kontrast z jego udziałem w Viridianie. Klasa.


Viridiana (Hiszpania 1961) reż. Luis Buñuel
Miał wszelkie zadatki na film genialny, ale gdzieś do mnie nie dotarł. Chociaż scena zabawy (a raczej wieczerzy) była niczego sobie.
Do minusów zaliczam kompletny brak realizmu. Reżyser nigdy chyba nie widział zakonnicy, żeby tę kobietę obsadzić w takiej roli. W końcu jednak nie bez powód był surrealistą.


Wideokracja (Szwecja, Dania, Finlandia, Wielka Brytania 2009) - reż. Eric Gandini
Całkiem dobrze przeprowadzona narracja spełza na niczym, bo trudno było właściwie określić czy autor osiągnął swój cel. Ewidentnie nie był to zwykły dokument o funkcji informacyjnej, ale przekaz subiektywny, do tego oparty na emocjach. Charakteru wywodu reżysera nie trudno odczytać, ale co właściwie chce on nim osiągnąć? I czy to osiągnął. Zarzućcie mi ignorancję, ale brakuje mi tu puenty.
Tak, czy inaczej, dla osób nieobeznanych z tematem włoskiej telewizji, powinien wystarczyć, aby zrozumieć niezadowolenie autora.
Poza tym bardzo podoba mi się montaż. I subtelny ton narratora. Sugeruje dystans i opanowanie, podczas gdy rozumiemy jak drażniący może być temat dla reżysera filmowego.


Naciągacze (Stany Zjednoczone 2003) - reż. Ridley Scott
Wow wow, jakie zaskakujące zakończone, wow wow. Bardzo typowy, amerykański film, którego nie można opisać inaczej jak “polsatowy megahit”.
Ridleyowi dziękuję za wywołanie we mnie uczucia głębokiego dyskomfortu, gdy po tym, jak przez cały film przyzwyczaja się mnie do konotacji dziewczynka-córeczka, a na koniec wciska się ja w obcisłą sukienkę.


Nanuk z północy (Stany Zjednoczone 1922) - reż. Robert J. Flaherty
Zaskakująco ciekawy dokument, który niedługo obchodzić będzie setną rocznicę. Podobno dużo scen było inscenizowanych, ale mnie to nie interesuje, dopóki oglądam prawdziwego Eskimosa na prawdziwym śniegu. W końcu i tak musiał tę rybę upolować, nawet jeśli przy pomocy darowanego harpuna, a nie, jak my, kupić w supermarkecie.
Swoją drogą niesamowite zwyczaje tamtejszych ludzi. Zupełnie inny świat, który okazał się niezwykle interesujący, mimo pozornej monotonności życia.


Opowieści księżycowe (Japonia 1953) - reż. Kenji Mizoguchi
Obejrzany w ramach pańszczyzny, ale nie mam poczucia straconego czasu.
Moralizatorstwo, przeteatrzona gra (typowa dla Japonii, mam wrażenie), ale historia piękna i smutna. Japońskie gawędziarstwo stoi na wysokim poziomie, nie da się ukryć.
Nie przywykłem jednak do tak czarno-białych, wyrazistych postaci i wydarzeń. Urok, który do mnie nie przemawia.


Hiszpanka (Polska 2015) - reż. Łukasz Barczyk
W tekście chciałem oddać klimat filmu, zachęcić do obejrzenia. Tutaj dodam, że to wcale nie jest wybitny film. Zachwyca oprawą, ale na pewno nie treścią. Potrafię zrozumieć niezadowolenie widzów, mimo że jestem w tym drugim, znacznie mniej licznym obozie, któremu film się podobał. Nie była to jednak typowo zła produkcja. Po prostu nie była idealna.
Nawołuję więc do rozluźnienia pośladów i większego zrozumienia. Reżysera wciąż raczej należy zaliczać do początkujących, a praktyka czyni mistrza.


Yes-Meni naprawiają świat (Stany Zjednoczone 2009) - reż. Andy Bichlbaum, Mike Bonanno
Humorystyczny dokument. Kropka.
Chłopaki mają dystans, a nawet cojones, ale niektóre żarciki są dość egoistyczne. Poza tym dość wprost wyrażaja swoje poglądy polityczne, na które nie zawsze jest miejsce. Okazuje się, że nie zawsze mam gdzieś poprawność polityczną. Nie mniej chłopaki są pomysłowi, niearoganccy, a przede wszystkim - samodzielni.


Krew z nosa (Polska 2004) - reż. Dominik Matwiejczyk
Zwykły film kumpli z bloku. Okropna amatorszczyzna. Choć aktorstwo u niektórych było bardziej przekonywujące, to naiwność i brak zdecydowania scenariusza psuje cały wysiłek. Ni to pastisz, ni dramat społeczny. Raz ma się wrażenie podobieństwa do Nienawiści Kassovitza, innym razem do Wściekłych pięści węża. Nazwanie tego filmem niezależnym to duże nadużycie.


Za czarną tęczą (Kanada 2010) - reż. Panos Cosmatos
Zjawisko filmowe. Coś absolutnie hipnotyzującego. Kolejna zdobycz movie-map’u, na podstawie podobieństwa do Wkraczając w pustkę.
Każde ujęcie mnie zachwycało, każda minuta ścieżki dźwiękowej. Nawet, gdy film nagle zmienił tempo, to wciąż gapiłem się z rozdziawionymi ustami. Uwielbiam psychodeliczny nastrój, który tutaj został pociągnięty do ekstremum. A Michael Rogers chyba się urodził, żeby zagrać w tym filmie.
Tu nie liczy się treść, tu liczy się przerost formy.
Moje łaknienie psychodeli zostało zapokojone na co najmniej miesiąc.


Na wschód od Edenu (Stany Zjednoczone 1955) - reż. Elia Kazan
Dlatego, że James Dean. To wystarczy, aby 3 inne osoby bez sprzeciwu nakłonić do seansu. I choć film wcale nie zachwycił, to i tak było w nim coś niezwykłego. Po pierwsze, pochylająca się kamera. Motyw do dziś nie za często eksploatowany. Po drugie, metoda aktorska, dziś już jednak oswojona, ale tamta wydawała się bardziej lśniąca. Po trzecie, tak, właśnie James Dean. Elvis Presley filmu. Jego osobowość pulsuje z ekranu tętnem porywczym i charyzmatycznym.
Czasami jest tak, że film czyni aktor, a to jeden z przypadków. I musisz z tym handlować.
 

0 komentarze:

Prześlij komentarz