piątek, 3 października 2014

Ile skina w skinie, czyli filmy o neonazistach | cz. 1/2

Na zdj. Tim Roth.

Dzisiaj się zwierzę (Today I animal). Uwielbiam filmy o skinheadach. Nie ma to absolutnie żadnego związku z sympatią, czy też jej brakiem, do samej subkultury. Nauczyłem się nie stygmatyzować, od kiedy piłem w takim towarzystwie wódkę i okazali się oni bardzo sympatycznymi ludźmi, tylko z małym nieporządkiem w głowach. Uważam, że temat ten jest dla filmu bardzo wdzięczny. Przede wszystkim trudny, często społecznie zaangażowany temat, a kino to uwielbia. Mocno wyraziste postaci, bo jakżeby inaczej. Nieunikniony konflikt, co jest bardzo plastyczną materią dla dramatu. I na koniec dobra ścieżka dźwiękowa, niezależnie czy to reggae czy punk.

Oczywiście z naszej, zewnętrznej, w większości, perspektywy jest to film o czymś nieznanym, bo znajomość artykułu na Wikipedii się nie liczy. Każdy film przedstawi nam jakiś skrawek tego świata. Tylko ile trzeba ich obejrzeć, żeby zrozumieć skina? Dążą one ewidentnie do uczłowieczenia skinheadów - pokazania ich ciepłych serduszek łaknących przyjaźni i miłości czy wcale nie złych intencji. Albo usprawiedliwiają ich czyny. Ale czy w ogóle trzeba cokolwiek zrozumieć? Film to jak każdy inny, tylko docierający do nas mocniej niż dokumenty o suszy w Afryce, bo bardziej aktualny w europejskiej rzeczywistości. Niestety reżyserzy nie potrafią porzucić tonu moralizatora i grzęzną w kolejnych przestrogach.

Tak czy inaczej, często z bezpiecznej perspektywy nie opowiadania się po żadnej ze stron. Filmy te są rozprawkami na temat subkultury. Czy ich lubić, czy rozumieć, czy bać się lub nienawidzić? Wolność wyboru, na podstawie przedstawionych argumentów, tacy łaskawcy. To ja też zrobię sobie szkolną rozprawkę: czy następujące filmy próbują przekonać widza, nakłonić do wyrobienia sobie opinii? Oraz jak ogólny nastrój filmu pasuje do tematyki? Bo nie zamierzam udawać, że nie rozumiemy tego, co jest na ekranie. Odrobina buntu jest w każdym z nas, a skinhead przecież dzięki niemu żyje.




1. Made in Britain (Wielka Brytania 1982) - reż. Alan Clarke

Na zdj. Tim Roth.
Zaczynamy z kopa od zdecydowanie najlepszego filmu w zestawieniu. Z kopa wchodzi też sam film - posiada prawdopodobnie jedną z najlepszych czołówek wszech czasów, która zapowiada tempo i charakter całego filmu.

Opowiada on historię... Bla, bla, nie to jest istotne. Postawa i sytuacja głównego bohatera odzwierciedla nie tylko subkulturę skinheadów, ale i problemy pedagogiczne z tzw. trudną młodzieżą. Bezradność kadry świetnie ilustrują sceny w izolatce. Nie tylko nie potrafią oni poskromić temperamentu dzikiego zwierza jakim jest Trevor, ale są zwyczajnie przez niego przegadani. Wykazuje się on inteligencją niespotykaną u młodych recydywistów, co powoduje u nich postawę obronną. Najlepszą obroną jest atak, więc błyskawicznie powstaje konflikt, z którego Trevor czerpie energię, jak wampir krew, a u społeczników rośnie frustracja. Dopiero kiedy przyjeżdża profesjonalista, apodyktycznie stawiając przed młodzieńcem ultimatum, trafia do niego swoją obojętnością i sensowną perspektywą na przyszłość.

Zatrważające jest to, że w filmie rzeczywiście pada pytanie "czego ty w ogóle chcesz?", a co satysfakcjonujące - pada odpowiedź. Ale ona donikąd nie prowadzi. Czuję wewnętrzne rozdarcie. Jednocześnie żal mi Trevora, bo brakowało na niego chęci i czasu, a może jego inteligencja przydała by się bardziej, niż do wąchania kleju i wybijania szyb. Z drugiej strony wyrywa mi się krzyk: "o co ci chodzi człowieku, weź się w garść". Łatwo może ponieść kiedy ogląda się tak agresywny film.

Ma on społecznie zaangażowany charakter, więc musi być nie tyle moralizatorski, co wartościujący. Można mu wybaczyć, bo taki miał być od początku, na co wskazuje seria, do której należy. Również dlatego, że brak tu szczęśliwego zakończenia, oraz że nie jest w tej formie nachalny, czego obawiałem się najbardziej.

Film nie spowalnia, nie daje się nudzić. Zaledwie 72 minuty skondensowanego wandalizmu i czynnego oporu w telewizyjnej formie to idealne środowisko dla Tima Rotha, który daje absolutny popis aktorski. Kamera jest do niego przywiązana w każdej scenie, a on na moment nawet nie traci wiarygodności. Człowiek gotów pomyśleć, że gra on siebie, aktorstwem wyciągając się z szarej rzeczywistości. Debiut jak się patrzy.





2. Romper Stomper (Australia 1992) - reż. Geoffrey Wright

Na zdj. Russell Crowe.
Nie wiem od kogo, nie wiem dlaczego, ale oglądałem ten film z polecenia. Nie zawiodłem się. Lubię nonszalancki charakter Russella Crowe'a, więc od razu gratulacje za casting, bo spisał się znakomicie. Do tego tą rolą otworzył sobie bramy Hollywood. Z międzykontynentalnego kopa.

Oglądałem go kupę czasu temu, ale pamiętam jakie wrażenie zrobiła na mnie struktura hierarchiczna w grupie skinheadów z Melbourne. Wpatrzeni są w swojego lidera jak w Mesjasza. Nic jednak dziwnego - ma głowę na karku. Gdy inni są bez przekonania, on jest ich motorem napędowym. Neonazista z krwi i kości, bo spełnia przecież wszelkie stereotypowe wymogi tego miana: recytuje Mein Kampf z pamięci, jest cały wytatuowany i ma flagę ze swastyką nad łóżkiem. Jednak Crowe nie pozwala, aby jego rola trąciła infantylizmem. Kultowy kadr z filmu z jego nienawistnym spojrzeniem zna chyba każdy.

Historia jest najlepszym przykładem na to, że zło zadane innym może wrócić do ciebie ze zwiększoną siłą. Reżyser czuł się zobligowany do nakreślenia linii, oddzielającej prawdziwy, niesprawiedliwy świat od filmowego, w którym wszystko kończy się tak jak powinno. Nie nazwę go mięczakiem przecież, bo nakręcił kawał dobrego filmu, a zakończenie choć nierealnie sprawiedliwe, posiada ładunek dramatyzmu rzadko spotykany. Idź, zobacz, oceń sam.





3. Więzień nienawiści (Stany Zjednoczone 1998) - reż. Tony Kaye

Na zdj. Edward Norton.

Kto widział, palec do budki? Budka się zamknęła, reszcie pokazała wielki, środkowy palec. Ale potem było jej przykro, że tak się zachowywała, żałowała tego głęboko. Nauczała innych, że nieładnie tak postępować, że należy szanować bliźniego swego, nawet czarnego. Podobnie jak bohater filmu. Zagorzały neonazista raczej brzydko rozprawia się z czarnoskórymi włamywaczami, za co trafia do więzienia. Tam dostaje kopa w tyłek i nie tylko to. Co uczy go pokory i szacunku dla każdego chodzącego i oddychającego stworzenia. Ale jego brat nie poszedł w jego ślady, wciąż rozbija się z łysą czaszką i w ciężkich butach. Mamy zgryz.

Pomimo, że uwielbiam Edwarda Nortona i pomimo, że przekonał mnie swoją dobrotliwością, to film wydaje się niestety dość naiwny. Oczywiście musi być struggle, musi być conflict i żadnych compromises. To piękna historia, naprawdę, ale miękka, zbyt uniwersalna. Skinheadowa tematyka nie pasuje do ciepłych, kończących się szczęśliwie obyczajówek, ale film nie odraża. Jest oglądalny. Mimo wszystko podoba mi się również chłopiec z Terminatora. Jego twarz pasuje do roli skina z tymi wpół przymkniętymi powiekami.


Druga część tekstu dostępna tutaj.

1 komentarz:

  1. a gdzie "This is England"? Ciekawa jestem Twojej opinii na temat tego filmu.

    OdpowiedzUsuń