piątek, 4 marca 2016

Podsumowanie miesięcy: grudzień 2015 i styczeń 2016



Dobre miejsce na refleksję noworoczną. Może podsumowanie roku, podobnie jak w 2014, ale trochę przegapiłem odpowiedni moment. Podczas, gdy to piszę jest już prawie marzec, więc sobie podaruję.
Oskary się odbyły. Staram się wymyślić coś, co byłoby ładną metaforą tego jak bardzo mnie one nie interesują, ale jest już późna godzina i nic nie przychodzi mi do głowy.
Śnieg pada, a już myślałem, że można letnie opony zakładać. Będę musiał się wstrzymać. Niby wiosna zaraz, a dalej mróz. Ale od marca ma być ładnie. Zobaczymy.



Grudzień 2015

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (Stany Zjednoczone 2015) - reż. J. J. Abrams
Rozpisałem się już na jego temat. Dodam tylko jedno. W tekście trochę film skrytykowałem, ale to było pod wpływem nieco zawiedzionych oczekiwań. Muszę jednak przyznać, że po seansie marzyło mi się pójść jeszcze raz do kina, przeżyć tę przygodę ponownie. Film czaruje, wciąga i pozostawia uśmiech na twarzy. Czasami właśnie to najważniejsze. I koniec końców nie ma wątpliwości, że to Gwiezdne Wojny!


Miłość (Austria, Francja 2012) - reż. Michael Haneke
Film o związku dwójki starszych osób, z których jedna choruje i staje się coraz większym ciężarem dla osoby drugiej.
Mam wrażenie, że już pisałem o moim ambiwalentnym stosunku do Hanekego? Pogłębia się on z każdym filmem. Nienawidzę i uwielbiam typa jednocześnie. Nienawidzę za to, że potrafi postawić mnie na skraju załamania nerwowego jednym filmem. Kocham za to samo. To nieprosta sztuka.
W Miłości nie ma takich skrajności, takiego czystego Hanekego. Jakby spuścił z tonu, albo dopasował nastrój do delikatnej tematyki. Ale autorstwa filmu by się nie wyparł. Człowiek po zakończeniu pozostaje bez słowa, z miliardem kłębiących się myśli, łzami w oczach i nerwowym uśmieszkiem. Ciężko o nim w ogóle porozmawiać. Z pewnością trzeba się otrząsnąć i cieszyć, że nie znajduje się w podobnej sytuacji. Dzięki, Michael, za udowadnianie mi za każdym razem jak bardzo mógłbym mieć gorzej.


Człowiek, który wiedział za mało (Stany Zjednoczone 1997) - reż. Jon Amiel
Scenariusz prosty jak drut - człowiek trafia z interaktywnego teatru prosto do gangsterskich porachunków, sądząc, że dalej bierze udział w sztuce. Mimo niewiedzy, idzie mu świetnie i przede wszystkim zabawnie.
Film oglądany tylko i wyłącznie dla Billa Murraya. Pokaz jednego człowieka. Rzadko zdarza się, żebym śmiał się na głos dzięki filmowi, ale młody Murray umie to wywołać. Film nosi znamiona prostej burleskowej komedii, ale mimo to nie jest infantylny. Na niedzielne popołudnie w sam raz.


Broken Flowers (Stany Zjednoczone 2005) - reż. Jim Jarmusch
Typowy film jarmusza. Wieje nowofalowością i Nowym Jorkiem na kilometr. Mocno średnio i tylko fan reżysera będzie się tym zachwycać, bo w końcu film mistrza, ale nie zaprzyjaźnimy się.
Film jak rozwodniona herbata - jest bez smaku i bez sensu. Nawet Murray go nie ratuje, a szkoda typa, ale pewnie za darmo tego nie robił. Strata czasu. To jest to, co zawsze powtarzałem - film musi mieć coś, chociaż jedną rzecz: dobre zdjęcia i scenografię, albo wybitny popis aktorski, nadzwyczajny scenariusz, albo w końcu sama reżyseria i przeprowadzanie narracji musi zachwycić. Tutaj nic, sorry, idziemy dalej.


Przyjaciel gangstera (Francja 2003) - reż. Francis Veber
Gérard Depardieu i Jean Reno to duet znakomitych, jeśli nie najlepszych współczesnych francuskich aktorów. Więc co poszło nie tak? Wszystko jest na miejscu. Klasyczna receptura komedii kryminalnej, czyli głupek we współpracy z profesjonalistą-samotnikiem oraz wykorzystywanie przeszłości Jeana Reno, w której grał złodupców, po to, by teraz zagrać postać autoironiczną. Coś po drodze nie pykło, nie było niczego szczególnie śmiesznego, a wątek kryminalny płaski jak deska. Strata czasu.



Styczeń 2016

Cobra (Stany Zjednoczone 1986) - reż. George P. Cosmatos
Nie-sa-mo-wi-ty. Geniusz gatunku. Maksymalnie tandetny, nierealistyczny, pełen akcji, twardzielstwa, niepotrzebnie boskich aktorek blondynek (Brigitte Nielsen NSFW) i najbardziej tandetnych tekstów w historii kina. Ten film ukształtował to jak wyglądały wszystkie kolejne filmy klasy B, następne tandetne sensacyjniaki i jest w tym, oczywiście, najlepszy.
Fabuły nie ma sensu przywoływać, tytułowy gliniarz szuka mordercy i gwałciciela. Samochody wybuchają, karabiny strzelają, gumy są żute. Wszystko na swoim miejscu. A to zdjęcie mówi więcej niż tysiąc kliszowych dialogów.


Czarny deszcz (Stany Zjednoczone 1989) - reż. Ridley Scott
Lata 80. w Stanach to czasy nie do podrobienia. Każdy ówczesny film akcji posiada charakterystyczną poświatę. Kurde, nawet nie akcji, a większość z nich. Chociażby Rocky IV i scena pod kawałek No Easy Way Out.
Podobnie jest z Czarnym deszczem. Główny bohater jeździ motocyklem (oczywiście harleyem), ubiera skórzane ciuchy, jest policyjnym złodupcem i ma problemy finansowe i w życiu rodzinnym. Wypisz wymaluj lata 80. Ma on kłopoty ze swoim przełożonym przez niekonwencjonalne metody walki z przestępczością, jego partner oczywiście ginie, a on musi go pomścić, a po drodze wskakuje do łóżka z intrygującą blondynką. Wygląda niesamowicie, ale to oczywiście skrzywiona percepcja przez nostalgię do lat dzieciństwa (młodości) kiedy tego typu produkcji w telewizji lub na VHS było na pęczki. Ten film z pewnością należy do kanonu, jeśli go nie wyznacza. O jego jakości nie można tu mówić, bo nie o to chodzi. Najważniejszy jest klimat filmu, jego konstrukcja i oczywiście wypełnianie szablonu tryumfującego dobra (czyli amerykańskiego gliniarza).
Ale ostatnia scena jest przeholowana - skąpana w tandecie do tego stopnia, że można oglądać tylko przez palce dłoni zasłaniającej grymas obrzydzenia. Tak czy inaczej, warto obejrzeć. Wciąż trzy raz lepsze niż współczesne amerykańskie ekranizacje komiksów.


Obywatel roku (Norwegia 2014) - reż. Hans Petter Moland
Reżyserowi się coś porypało, bo wydał zwiastun sugerujący, iż może to być komedia kryminalna. Prawda jest taka, że wszystkie śmieszniejsze momenty są już w zwiastunie, więc reszta filmu jest bardzo nijaka. Zbyt smutne na komedię i zbyt absurdalne na dramat. Jest kryminał, bo chodzi o pomstę przy użyciu broni palnej, ale w gruncie rzeczy trudno gdziekolwiek ten film przyporządkować.
Rozczarowuje gra aktorska, scenariusz, reżyseria i tylko zdjęcia trzymają poziom. Są pomysłowe i niesztampowe więc wnoszę, że reżyser nie maczał w nich palców.
I aby opisać zakończenie musiałbym użyć brzydkiego słownictwa, którego tutaj unikam, więc określę je tylko jako nietrafione.


Citizenfour (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Laura Poitras
Konspiracyjno-spiskowy dokument na temat wyjawienia tajnych danych NSA przez Edwarda Snowdena.
Nic szczególnego. Film kręci się wokół spotkania dziennikarzy z wyżej wymienionym w Hongkongu i ukazaniem skrawka jego życia w ukryciu po dokonaniu najważniejszej decyzji. Ja wiem, że to nie o to chodzi, ale jeśli chciało się przedstawić jego osobę, albo dane, które ujawnił, wystarczyło napisać artykuł, albo książkę. Film musi o czymś traktować, mieć jakiś morał, albo pointę. To było nudne i bez sensu. Nie dało do myślenia i było mocno stronnicze. Ale co najgorsze - nie dało pełnego oglądu afery, ani faktycznych danych, ani nawet losów bohatera z tytułu. Strata czasu, lepiej przeczytać o nim artykuł na wiki. Krócej, bardziej rzeczowo i obiektywnie.

0 komentarze:

Prześlij komentarz