środa, 10 grudnia 2014

Ile skina w skinie, czyli filmy o neonazistach | cz. 2/2


Pierwsza część tekstu dostępna tutaj.



 4. Fanatyk (Stany Zjednoczone 2001) - reż. Henry Bean

Na zdj. Ryan Gosling.

W neonazistowskim maratonie nadeszła kolej Goslinga. Moje filmowe antyamerykańskie poglądy uzewnętrzniałem już wiele razy, więc nie muszę chyba mówić czego się tutaj spodziewałem. Miałkiej opowieści o buntowniku na życiowym zakręcie, być może o błędzie w wychowaniu, o tym czyja to wina i dlaczego nie samego bohatera, który jest oczywiście ofiarą. Nie, jest tu drugie dno. Za dość mętną wodą, przez którą nie widać jak głębokie to dno. Ale jest.

Starania Goslinga by wyglądać na prawdziwego nonkonformistę wspomagane są nieco przez ogromną swastykę na krwistoczerwonej koszulce i kilka tatuaży na napiętych, naoliwionych mięśniach. Zakończyły się jednak sukcesem. Poza tym, że jego wściekła mina wygląda bardziej na tę ostrzegawczą, tuż przed wybuchem dziecięcej histerii. I poza tym, że intelektualne monologi mają tyle autentyczności z ust goslingowego ściśniętego gardełka, ile miałby Peja recytujący Szekspira. Poza tym jest dobrze.

Naprawdę, bo to kwestia scenariusza. Nie jest to najlepsza rola tego wyciosanego z drewnianego pnia przystojniaka. Jest on pionkiem w historii Henry'ego Beana. Ale chyba z przyzwyczajnia za dużo wymagam. Nie każdy amerykański film musi stać na jednym filarze, w postaci pierwszoplanowego aktora. Sam bohater jest na tyle zdezorientowany, że na nabożeństwo wybiera się w glanach (Romper Stomperach) i bojówkach, a później napadając na synagogę delikatnie zawija z powrotem zbezczeszczony przez kolegów Talmud. To nic, widz jest równie zdezorientowany do samego końca filmu. Wtedy okazuje się, że już nic nie zostaje bliżej wyjaśnione, podczas gdy widz wciąż zastanawia się, kiedy coś zostanie wyjaśnione. To najsłabsza pozycja z zebranych. Niezdecydowana, niejednolita, niejasna i, w porównaniu do reszty, nieatrakcyjna.



5. To właśnie Anglia (Wielka Brytania 2006) - reż. Shane Meadows

Na zdj. od góry Stephen Graham i Jack O'Connell.




Któż nie zagrałby skina lepiej niż Anglik? Z wysp wywodzi się ta kultura, o czym wiemy dzięki Mike'owi Skinnerowi. A fabuła filmu jest nieco cofnięta w czasie, chociaż nie do samego okresu powojennego. Przedstawia ciekawe starcie subkultury skinowej, ceniącej muzykę, styl ubierania się, czesania i wewnętrzną jedność z prawdziwym, wojującym neonazistą, genialnie wykreowanym przez Stephena Grahama. To rozprawka o tym ile skina w skinie. Na ile robi się coś pod publikę lub ze sprzecznych z genezą pobudek i jak przebiega starcie oryginału z klonem.

Tragicznie, ot jak. Film ma moment okropnej brutalności, więc oglądanie go zaleca się jedynie widzom o mocnych nerwach. Nie ze względu na krew, a na charakter popełnionego czynu. Może wyprowadzić z równowagi samo oglądanie, ale pewnie o to chodziło. Wciąganie publiczności na scenę to już nie eksperyment, a rzeczywistość. Tak się teraz robi sztukę. Trzeba poczuć na skórze, na języku, w żołądku. Kiszka ma się wykręcić, a krew buzować, tak by po wyjściu z kina chciało się szybko iść przed siebie i dać komuś w pysk. Niestety eksperymenty te odwołują się do najniższych instynktów. Podobnie jak coraz śmielsze sceny erotyczne (tak, do ciebie mówię HBO) zamiast umiejętnego pobudzenia wyobraźni kilkoma kwestami.

Ma coś jednak w sobie każda angielska produkcja, co bardzo mnie pociąga. Chłodne kolory i soczysty akcent to znak rozpoznawczy, ale chodzi o całokształt. Ichniejsze kino narodowe przybrało unikatowy charakter w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Stworzyli coś atrakcyjnego tylko przez bycie sobą. Podobnie jest w To właśnie Anglia. Skiny skinami, ale jak ten film się dobrze ogląda! Każde ujęcie jest ciekawe, każda kwestia, rozpoczęcie i zakończenie. Podczas seansu, podjudzeni emocjami z ekranu, może wyjść z nas zwierzę, ale koniec końców to film o przyjaźni. Takiej w warunkach nietypowych, ale wciąż przyjaźni. I nawet ckliwe zakończenie nie zepsuje dobrego wrażenia, jakie film pozostawia.



6. Skin (Holandia 2008) - reż. Hanro Smitsman

Na zdj. plecy Roberta de Hooga.



Dawno temu i nie wiem dlaczego - ale oglądałem. Pierwszy film o skinach. Wysoko postawił poprzeczkę, trzeba przyznać. Niestety był tak dawno, że pamiętam go jak przez mgłę. Może to i lepiej, bo skupię się na swoim odczuciu, nie na fabule.

Trudny dramat, wiejący świeżością. Coś, z czym wcześniej (wtedy) nie miałem styczności. Oderwany od rzeczywistości, a zarazem tak twardo stąpający. Po prostu urywek innego świata, nieestetycznego, niesprawiedliwego. Czasami wolimy nie myśleć o tym, że gdzieś może coś takiego mieć miejsce, ale ten film nas przebudza. Tematyka przedstawiona jest bez ogródek. Brzydkie twarze, brzydki język, nawet brzydka kolorystyka. Jednak pomysł, jakby wszystko działo się bez udziału woli bohatera jest dość naiwny. Wypadałoby jednak okoliczności, w których się znalazł, umotywować. Dla widza. Wybaczam.

Bardzo ciekawa pozycja, w kotle kina teraz już przybliżonego. Mówi się o nim, że to właściwie holenderska wersja tego, holenderska wersja tamtego. Nieuniknione, skoro robimy film o subkulturze z bardzo konkretną genezą, włączając w to kraj pochodzenia. Nie widzę jednak nic złego we wzorowaniu się na dobrym materiale. A z drugiej strony na pewno nie nazwałbym tego kopią. Tu wszystko jest po prostu świeższe. Na koniec muszę przyznać, że scena z kadru powyżej zakopała mi się głęboko w pamięci. Mało dialogu, a ogromny ładunek emocjonalny. Znakomicie napisana i zagrana. Zaczynam się powtarzać, ale to liczy się dla mnie najbardziej. Minimalizm w całej swej potędze.

W próbie odświeżenia sobie filmu trafiłem na kilka dyskusji internetowych, o mocno skonkretyzowanych opiniach. Przez skonkretyzowane mam na myśli bezmyślnie kalkowane, powtarzane słowa osób bystrzejszych, charyzmatycznych. Takie już ma się wrażenie, czytając ciągi agresywnych, anonimowych monologów bez interpunkcji. Niestety tego rodzaju filmy odchodzą na dalszy plan, na rzecz dyskusji nie na ich temat. Ważny staje się ich przedmiot, który jest pretekstem do agresywnego przedstawiania i odrzucania poglądów politycznych. Szkoda, że filmy te wywołują oddźwięk jedynie w postaci międzykulturowej i wielojęzykowej agresji. To zupełnie mija się z ich celem. Prawie w każdym z nich znajduje się podtekst potępiający rasizm. Nie lubię moralizowania, nikt nie lubi, ale nie śmiem krytykować autorów za dobre intencje. Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle.

Pozostaje wierzyć tylko, że są jeszcze ludzie, którzy oglądają takie filmy nie żeby się go opacznie pojąć tylko by się zastanowić. Nad tym, czego reżyser od nas chce; może ma rację, może nie? Zauważają niesamowity ładunek emocjonalny, przekazywany dzięki tej tematyce. Doceniają wykorzystany potencjał lub wkurwiają się na roztrwoniony. Ale czują. Nie spinają pośladków i pisząc wściekle nie ślinią klawiatury. Nawołuję do rozsądku, czerpania z życia i cieszenia się światem. Wtedy wszystkim będzie tu wygodniej. Bunt potrafi być produktywny, jeśli tylko jest rozsądny. A filmy o skinheadach jarają mnie wciąż i niezmiennie. Szkoda, że jest ich tak niewiele. Może tematyka ostatecznie nie jest tak wdzięczna?

1 komentarz:

  1. Cóż, Amerykanie zbyt ogarnięci nie są, więc nie podejrzewałem, by byli w stanie zrozumieć to zjawisko.

    OdpowiedzUsuń