sobota, 18 października 2014

Wszystko już było

Chłód w lipcu (Stany Zjednoczone 2014) -reż. Jim Mickle

Są takie dni, kiedy nie ma się pomysłu na to jaki film obejrzeć. Trzeba wybrać coś dla szerszego grona, nie tylko dla siebie, więc brane pod uwagę wytyczne są ścisłe. Nie o miłości, nie horror, nie polski, nie stary, nie za długi. To jaki? Wybór pada najczęściej na nowość, o której się kiedyś czytało. Chłód w lipcu wygląda ciekawie na papierze, a pamiętam również kilka pochlebnych recenzji. Więc film, którego nikt w towarzystwie nie widział, raczej niszowy, nie starszy niż rok. Raz kozie śmierć.

Od lewej: Sam Shepard, Michael C. Hall, Don Johnson.

Zwiastun wbija w fotel. Jak to zwiastun, po to właśnie istnieje. Jest akcja, jest tragedia, więc będzie się działo. Każdy ma coś dla siebie, do naszego towarzystwa przypasował idealnie. A może znajdzie się jakaś egzystencjalna refleksja?  Nic z tego, bez drugich den, choć produkcja trzyma przyzwoity poziom.

Film po prostu rozpoczyna się od sceny wprowadzającej nas w główny wątek. Czy to przez wizję reżysera, czy przez cięcia producenckie? Nie wnikamy, bo nam się podoba. To historia o zwykłym chłoptasiu, sprzedającym ramki do zdjęć, który staje badassem. Amerykański sen - druga pozycja na liście, zaraz po zarobieniu zrobieniu milionów zielonych.

Wskakujemy do głębokiej wody bez butli z tlenem. Wytrzymujemy do połowy filmu, bo wtedy się nas wyciąga i podaje koc termiczny. Od połowy główny bohater nie jest głównym, dramat już nie jest dramatem, a żarty pretendujące na komedię sensacyjną są niskich lotów. Wtedy też nastrój niepokoju związany z brakiem poczucia bezpieczeństwa we własnym domu rozpływa się jak zimowy oddech, a szkoda. To był koronny argument tego filmu. Potem zrobiło się tandetnie i sztampowo. Nie oznacza to, że źle, po prostu inaczej. Zawsze, gdy to się zdarza, mam wrażenie, że reżyser nie spojrzał na ukończony scenopis, tylko, trzymając go nad głową, pognał natychmiast do producenta. No cóż, to po prostu niezły film klasy B.

Od lewej: Sam Shepard, Don Johnson, Michael C. Hall.

Odtwórca [prawie] głównej roli podobno od niedawna jest bardzo rozpoznawalny, ale zupełnie nie wiem o co chodzi. W filmie radzi sobie dobrze, ale stał się ofiarą średniego scenariusza, więc i on jest średni. Reszta gra jak na niszowy film przystało, czyli dobrze. Obecność Dona Johnsona umila z pewnością czas, na szczęście nie występuje on na pozycji gwiazdy.

Trochę narzekam, ale obraz rozbija się po prostu o moje wygórowane oczekiwania. Pierwszym rozczarowaniem był brak Ethana Hawke'a, bo dałbym głowę, że to on widnieje na plakacie. A teraz bym głowy nie miał. Drugie rozczarowanie, to krótki czas napięcia, ograniczający się jedynie do pierwszej połowy. Trzecim jest całkowicie nie pasująca muzyka. Nastrój Kavinsky'ego współgrał z Drivem, ale niestety tutaj sprawia, że film wygląda jak dziadek z pieszczochami i w trampkach. A finałowa scena łączy w sobie wiele różnych filmów, ale robi to z wyczuciem, więc wstrzymam się od ocen. Jest ona metaforą dla całego filmu. Nawiązania, klisze, ale schludnie i ze smakiem.

1 komentarz:

  1. Z wszystkim się zgadzam oprócz tego, że od połowy nie zrobiło się źle. Gdyby film dokończył swój pierwotny wątek to byłoby genialnie, a tak lipa - zaczął się sypać, a ocena progresywnie spadała :/

    OdpowiedzUsuń