czwartek, 4 sierpnia 2016

Podsumowanie miesiąca: czerwiec 2016

Kurcze, czasem podczas wakacji, ciężko zebrać się co długim dniu pracy, żeby coś napisać. Gorąco jest, lekki ból tyłka o znajomych nad morzem też jest, tylko się chce piwkować i oglądać serialiki. I tak było, do dzisiaj. Podsumowanie, później kolejne, za lipiec, ale potem naskrobię coś normalnego.

Kadr z filmu Wielki błękit w reżyserii Luca Bessona.

Raport z Europy (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Sebastián Cordero
Nie jest hitem, o którym mówi się tak jak o Interstellar, nie bez powodu. Film porządny, ale brakuje tego nieuchwytnego czegoś co zachwyca i zmusza do chwalenia się udanym seansem każdej osobie przez kilka kolejnych dni.
Opowiada historię misji załogowej w kierunku Europy, podczas której oczywiście pojawiają się kłopoty. To ciekawe w jakim kierunku zaszedł współczesny film amerykański. W żywiołowym dążeniu do unikania klisz, czyli wszystkiego co już było w fabule i formie okazuje się, że zostaje niewiele filmu, a klisze, jak na ironię, i tak są powielane. Film jest zmontowany jedynie z ujęć kamer pokładowych lub wprost ze skafandra, co tworzy napięcie. Było parę razy, ale nie na taką skalę i to wciąż motyw świeży. W misji biorą udział oryginalne i unikatowe charaktery - stare jak Alien, ale motyw na tyle ładny, że można tylko pochwalić. Statek jest oczywiście megafuturystyczny (bo to nie NASA tylko zupełnie inna, bardzo bogata korporacja) i hipernowoczesny (bo kto ma najlepszą technologię na świecie?), a więc jest obecny delikatny patriotyzm pod sztandarem sci-fi. Fatalizm w kosmosie zdaje się być głównym motywem filmów amerykańskich o wyprawach międzygwiezdnych. I mimo, że film jest świeży jak pasta do zębów, to i tak naśladuje te wszystkie punkty po kolei.

Czas na miłość (Wielka Brytania 2013) - reż. Richard Curtis
Zawsze tak okropnie przejeżdżam się po kinie amerykańskim, a na angielskim się nie skupiam. A więc: oczywiście ciapowaty bohater w poszukiwaniu miłości, idzie jak po grudzie, ale ostatecznie wygrywa jego siermięgowaty urok osobisty, przesłodki obiekt wzdychań jest miłością, ale i podporą, uczy wiele głównego bohatera, co powoduje przełom w fabule, a wszystko kończy się szczęśliwie.
Warto jednak dodać, że Czas na miłość to film niezwykle nietypowy, ponieważ to komedia romantyczna fikcji naukowej. Wiem jakm to brzmi, ale efekt jest znakomity. Protagonista przenosi się w czasie, aby w ten sposób zdobyć kobietę marzeń i robi to aż do skutku. Oczywiście wiele się dzieje i na tym tylko film nie poprzestaje, ale to już trzeba obejrzeć na własne oczy. Nie trzeba, można.

Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Seth MacFarlane
Ten sam reżyser, który stworzył Family Guy'a i raczej nie można się po nim spodziewać innego stylu. Żarty na poziomie licealisty (czyli na moim), jeden wielki pastisz wszystkiego (głównie westernu), antybohater, który jednak winszuje i wychodzi ze wszystkiego bogatszy o doświadczenia.
Film ujdzie, ale na pewno nie urywa czterech liter. Daję mu wysoką notę, ponieważ śmiałem się na głos. Ale to znane i wypróbowane poczucie humoru nie mogło mnie nie bawić. Jeśli kogoś bawi Family Guy, może sięgnąć i po to. Polecam i pozdrawiam.

Ugotowany (Stany Zjednoczone 2015) - reż. John Wells
Coś bardzo dziwnego. Film dla konkretnej profesji? Tak mocno sprofilowany gastronomicznie, że dziwie się, że da się to oglądać nie umiejąc gotować. Może zadowolić fanów tych dziwnych programów kulinarnych, gdzie każdy krzyczy, przeklina, rzuca talerzami, a rygor w kuchni jest jak w wojskowych barakach. Z drugiej strony strony nie mogę powiedzieć, że źle mi się to oglądało. Bo dobrze. Ale dziwnie.
A przecież występuje w nim Bradley Cooper, którym hojłud się niemal zachłysnął. Mam nadzieję, że cały ten zachwyt nie odbije się czkawką, a zdolny aktor za szybko się nie wypali. Tak, kulinarne metafory. 

Diabły (Wielka Brytania 1971) - reż. Ken Russell
Wielkie rozczarowanie. Przez moich filmowych mentorów film stawiany w ten sam szereg co najlepsze dzieła wszech czasów, i co? Nic, nuda, kupa, pretensjonalna sztuka filmowa i antyradykalna propaganda. Bardziej niż bezcelowych blockbusterów o superbohaterach nienawidzę kina kontrowersji. A ten film szuka ich natarczywie, byle tylko być bardziej skandalicznym, przesunąć tę granicę, pokazać więcej, móc się chwalić ilu to scen nie można wyświetlić w ilu to krajach. Mierzenie sukcesu w kontrowersji to oznaka niskich ambicji i to zresztą widać w tej produkcji. Uciekanie się do mieszania golizny, gore i tematu religii o tym świadczy. Ten film nic nie zmieni twojego życia. Powiem więcej. Nawet cię nie wkurzy. On po prostu sobie jest i właściwie nie wiem jakie miejsce mu się w kinematografii należy. Wymienianie go jako najbardziej kontrowersyjny to szczyt komplementu. Polecam fanom von Triera.

Odmienne stany świadomości (Stany Zjednoczone 1980) - reż. Ken Russell
Bożesz ty mój, jak bardzo mierzi mnie marnowanie potencjału. Niech ktoś, kto się nie zna na montażu,  bardzo proszę, nie zabiera się za film, który wymaga montażu z najwyższej półki.
Film ten opowiada o halucynogennych efektach badań niekonwencjonalnego naukowca. Można z tym pójść w dwie strony. Albo zrobić słodko tandetny horrorek, który po latach będzie się oglądąć dla rozrywki, albo pójść w całkowitą psychodelę i wywinąć film wyprzedzający swoje czasy pod względem formalnym. Russell jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Poszedł w totalną przeciętność mieszając oba składniki, posypując to odrobiną hippiesowskich antywesternów i zupełnie niepotrzebnie dodając elementy melodramatyczne. Coś okropnego. A mogło wyjść dzieło na miarę Pi. Do tego jednak trzeba filmowego kunsztu, a nie partactwa.

Zbrodnie i wykroczenia (Stany Zjednoczone 1989) - reż. Woody Allen
Cóż innego mogę napisać, jak tylko "typowy Allen". Już nie da się chyba bardziej typowo, jak Allen jest typowy. Idealny model małżeństwa klasy wyższej, gdzie mąż zdradza z miłości, ale jako człowiek zasad postawia zakończyć hańbiący związek. Decyduje się na bezinwazyjne wyjście... Morderstwa? No pewnie, to przecież historia amerykańska. Gdyby ten sam wzór przenieść na kino innych narodowości, powstałoby zwierciadło tych narodów i ich kina. Niesamowite jak typowy Allen jest typowy.
Tak, występuje w nim on sam, a swoją postacią stawia szereg postulatów społecznych i zawodowych. Owszem, sprawa dotyczy bogatej rodziny intelektualistów w średnim wieku z dużego miasta. Naturalnie, że film jest powolny i beznamiętny, mimo swojej pozornej ważkości. Wszystko jest takie miałkie i niechlujne, jakby gorszą wersją hitów Allena. Trudno.

Dope (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Rick Famuyiwa
Ciekawe połączenie współczesnej afroamerykańskiej kultury z nostalgią lat 80. i 90. Film zdecydowanie dla młodych, ponieważ nie stara się być żenująco na czasie, tylko jest faktycznie. Kilka wabików w postaci ładnych pań, dobrej muzyki i współczesnych internetowych odniesień schlebi młodemu widzowi i przykuje uwagę. Co ważniejsze film charakteryzuje świeży powiew nowego kina amerykańskiego, więc korzysta z mocarnego dziedzictwa w nalepszy sposób - nie kopiuje, tylko ewoluuje w lepszą formę (pykam ostatnio trochę w Pokemon GO, więc tego) co zawsze jest sygnałem dobrej zmiany. Szkoda, że na to nigdy nie ma wielu zwolenników.
Podoba mi się nurt nowego kina, który nie jest zapatrzony w kino minionych dekad jak w jedyne możliwe rozwiązanie, tylko korzysta z niego jak ze skryptu. Uczy się kina i na podstawie tej wiedzy tworzy rzeczy nowe. Oznaka posiadania zmysłu artystycznego, a nie dolarów za źrenice.

Wielki błękit (Francja, Stany Zjednoczone 1988) - reż. Luc Besson
Piękny, kolorowy, dobrze zmontowany i jeszcze lepiej sfotografowany, do tego bardzo nietypowy. Urywek świata, którego na co dzień się nie widzi, ale dzięki temu filmowi można go posmakować. Film traktuje o dwóch nurkach zawodowych, którzy trudnią się nurkowaniem bez sprzętu. Mało tego, biorą udział w zawodach, w których jednak oni stale stanowią czołówkę.
Film osiąga idealny balans między światem wyobraźni, komedii i dramatu. To po prostu dobre dzieło, a twórca znakomicie wie o co chodzi w tym co robi. Rzadko się to ostatnio zdarza, ponieważ czasy filmowych gigantów, którzy rozumieli tę sztukę, już minęły. Warto obejrzeć tylko dla twórczego aspektu, a historia również z pewnością nie rozczaruje.

Mały Wielki Człowiek (Stany Zjednoczone 1970) - reż. Arthur Penn
Antywestern, jak się patrzy. To taki nurt, w którym nie wstrętni, aroganccy, egocentryczni kowboje są w centrum uwagi, a rdzenni mieszkańcy Ameryki. Znajdzie się wielu przeciwników jak i zwolenników takiego nurtu. Dla mnie natomiast liczy się film jako dzieło. Ten stoi na poziomie przeciętnym, ale jeszcze nie to jest najgorsze. To gra Dustina Hoffmana, niezwykle ekspresywna i infantylna. Człowiek tak okropnie irytuje, że prawie nie da się tego oglądać.
Mimo wszystko jednak nie można zapomnieć o chwalebnym przekazie i nawarstwiającym się sarkazmie na temat stosunków amerykańsko-indiańskich. Film bywa śmieszny, smutny i na pewno jest bardzo długi. A niezaprzeczalnym plusem, który dominuje minusy jest fakt, że traktuje on o jednym niezwykłym człowieku, której on sam jest narratorem. Koniec końców na plus.


0 komentarze:

Prześlij komentarz