środa, 17 września 2014

Najciekawszy nudny film

Boyhood (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Richard Linklater

Czaiłem się na ten film długo na Nowych Horyzontach. Niedoczekanie - seanse były oblegane, a ja dysponowałem czasem tylko w godzinach wieczornych. Ale teraz film zgarnął należne mu laury i pojawił w szerszej dystrybucji. Nie mogąc się doczekać wydrukowałem bilet i popędziłem na złamanie karku po nieprzyjaznych dla rowerzystów ulicach Wrocławia na prawie trzygodzinny seans. Mając na uwadze jakość poprzednich nowohoryzontowych filmów uzbroiłem się w cierpliwość. Słusznie.

Patricia Arquette i Ellar Coltrane

Nie lubię tego robić i bronię się jak mogę, ale tutaj opis filmu jest niezbędny. Opowiada historię, czy też przedstawia życie dorastającego chłopca. Dorastającego w sensie dosłownym, bo dojrzewa on na naszych oczach. Zdjęcia do filmu trwały 12 lat, po to, by pozwolić aktorom się zestarzeć. W formie bez rozdziałowej na położenie w czasoprzestrzeni wskazują zmieniające się fryzury aktorów i najbliższe otoczenie. Opis jest tak ważny, bo nic innego, oprócz ambitnego pomysłu w teorii, tego filmu nie odróżnia.

Opis brzmi zachęcająco, wiem, bo mnie również skusił. Rzadki projekt, którego musiałem doświadczyć. Nie żałuję, bo teraz wiem jak mogłoby wyglądać opowiadanie historii rodziny w rzeczywistym upływie więcej niż dekady. Co wnosi to do filmu? Nic. To bajer, ściągający ludzi do kina. Nie czułem większego realizmu widząc ciągle tych samych, tylko starszych aktorów. Reżyser nie wykorzystał potencjału, który sam sobie sprezentował, a za to ma ogromnego minusa. Wszystkie pomysły zrealizowane, to rzeczy, które są oczywiste. Tutaj natomiast uczyniono z nich całe sceny czy motywy. Zmieniająca się wiodąca muzyka, okoliczności polityczne w postaci kolejnych prezydentów, moda na książki o Harrym Potterze. Do niczego one nie prowadzą i niczego nie wnoszą. To bardzo rozczarowujące zważając na poziom ekscytacji filmem i jego pozytywne recenzje.

Konwencja filmu okazuje się również strzałem w kolano. Mali aktorzy są słodcy i ciekawi dopóki są mali. Nie wyrośli z nich zawodowi aktorzy, a to widać boleśnie wyraźnie. Mason uchował się na zwykłego nastolatka. Widać, że jest chłopakiem skromnym i skrytym. Kiedy ekipa biega wokół niego i celuje weń obiektywy on zamyka się w sobie jak Mimoza. Podobnie jest z córką reżysera, która im dalej w czasie, jest bardziej cicha i wyalienowana. Odczucie to jest tak wyraźne, że nie zaakceptuje żadnych argumentów o zamyśle reżysera na takie właśnie postaci. Podobnie jest zresztą z aktorami drugiego i trzeciego planu. Czy naprawdę nie można było zrobić kastingu, tylko trzeba było brać przypadkowych przechodniów? Bardzo nie lubię, kiedy w filmie grają przeciętni aktorzy, bo wciąż przypomina mi to, że oglądam film. Wtedy historia nie wciąga, a tyłek boli od kinowego fotela.

Patricia Arquette i Ellar Coltrane

Aby nie narazić się na internetowy lincz wspomnę o plusach. Przyjemne uczucie w brzuchu wywołują płynne przejścia między kilkuletnimi ujęciami. Cały obraz jest stały technicznie - nie ma różnic w jakości, montażu czy kolorystyce. Gdyby nie świadomość konwencji filmu byłbym gotów pomyśleć, że rosnący Mason to wynik świetnych efektów komputerowych, albo genialna charakteryzacja. Muzyka, odzwierciedlająca rok uwieczniony w danym momencie jest dobrze dobrana, choć często to hity do bólu już osłuchane. Przejścia w scenach oddalonych od siebie w czasie są płynne również w fabule, co bardzo cieszy, bo najbardziej w takim projekcie bałem się niespójności. Jedno jeszcze muszę oddać reżyserowi, choć niechętnie. Udało mu się uchwycić nastrój (nie zawsze ciepły) rodziny, pomimo, że rozbitej.

Odniesienia politycznokulturowe są męczące. Nie wiadomo czy autor wyraża przez nie swoje poglądy, czy już nie miał innego pomysłu na pokazanie widzowi upływu kolejnych kilku lat. Film przedstawia przypadkowe urywki z życia Masona, które kształtowały go jako człowieka. To otwiera furtkę do przedstawiania właściwie wszystkiego, bez spajania tego w sensowną całość. Dlatego domyślam, że film jest w dużej mierze autobiograficzny, a wyżej wspomniane poglądy polityczne należą do reżysera. A propagandy w filmie nie lubimy, tym bardziej, że po raz setny: nijak nie pasuje to do reszty. Trzeba ugryźć tyle ile można przełknąć, a nie brać się za każdy element jaki składa się na dojrzewanie, bo wtedy mamy materiału na kilka odrębnych gatunkowo filmów. Chaos panujący w filmie mógłby jeszcze odzwierciedlać chaos w życiu bohatera, ale on przecież wie (mniej więcej) dokąd zmierza. Dostał się na uczelnię wyższą i jakoś wszystko toczy się w bliżej określonym kierunku. Może to parabola nieprzewidywalności ludzkiej pamięci do wydarzeń z przeszłości? Może odbicie stosunków międzyludzkich, zwłaszcza w rodzinie? Może nic? Ale nie jestem tu, żeby zgadywać. Niejednoznaczności to oznaka niedopracowanego scenariusza.

Obraz cierpi również na druzgocący brak puent. Z żadnej sceny nic nie wynika. Jeśli tworzy się film biograficzny to trzyma się pewnych zasad, jeśli robi się dokument, trzyma się innych zasad. My mamy do czynienia z czymś znajdującym się na ziemi niczyjej. Niczego mnie ten film nie nauczył, przedstawił fikcyjną historię, nic nie przekazał, a dywagacje pseudofilozoficzne z ostatniej sceny są obraźliwe dla inteligencji. Nie mniej, o ironio, dobrze się na nim bawiłem, ale tylko w sensie obcowania z ciekawym eksperymentem filmowym. Był nieco za długi i  raczej nieprzemyślany, ale i tak zapadnie w pamięć, bo jest projektem jedynym w swoim rodzaju.

2 komentarze:

  1. Jedynie ze względu na czasochłonny pomysł wpisuję go na listę filmów do obejrzenia :)

    OdpowiedzUsuń