Miesiąc zdominowany przez Harrego Pottera i filmy typu feel-good, ale przede wszystkim przez kino amerykańskie. Może być i tak, nie zawsze trzeba oglądać wielką kinematografię. Powiem więcej - im częściej oglądam tandetę tym bardziej ją lubię. Niby kinem się interesuję, ale słoma z butów wiadomo co. Co tam, poużywać sobie trzeba, więc na ruszt zarzuciłem megahity w TVNie i wychwalane fantasy spod znaku okrągłych okularków. Harrego dalej nie zamierzam czytać, niechaj spłonę w bibliotekoznawczym piekle, ale doceniam go po obejrzeniu samych filmów i więcej mi nie trzeba. Okej?
|
Kadr z filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci Część II, na zdjęciu Daniel Radcliffe. |
Ucieczka z Nowego Jorku (1981) - reż. John Carpenter
W poszukiwaniu ostatecznego filmu sensacyjnego w stylu kiczowatych lat 80. padło na to. Rozczarowaujący w tym sensie, że nie był to dobry wyznacznik nurtu, o który mi chodzi. Gdyby jednak obiektywnie oglądać to jako megahit polstau - dalej rozczarowywał. Nieco lepszy od Czarnego deszczu, ale traktowanie tego jako pochwałę to oznaka niskich ambicji.
Russell gra śmiesznie nazywającą się postać (Snake Plissken) i podobne odczucie posiadam na temat jej charakteru. Pusty heroizm, puste złodupstwo, ale ta opaska na oko to strzał w dyszkę. Jakby tu zaznaczyć, że nasza postać jest niepokorna? O, tak, atrybut każdego pirata! Dajcie mu jeszcze prostetyczną wysoce zaawansowaną technologicznie rękę i w ogóle nie trzeba będzie tej postaci grać, tylko wystarczy, że wystąpi przed kamerą. Totalna tandeta, ale w złym sensie.
Harry Potter i Czara Ognia (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2005) - reż. Mike Newell
Ostatni “dziecięcy” Harry Potter. Nostalgia i te sprawy. Bez kpiny - jest naprawdę ciekawy. Dzieje się dużo, akcja jest dynamiczna, a punkt kulminacyjny jest po prostu niesamowity. Ale nie wiem czy mam do powiedzenia więcej na jego temat.
Harry Potter i Zakon Feniksa (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2007) - reż. Davd Yates
Dzieciątko Harry już dorosło, a wraz z nim filmy i to pierwsza część kiedy gówno stało się prawdziwe. W takim sensie, że nie czuję się niezręcznie oglądając film dla nastolatków.
Ta i wszystkie kolejne części są po prostu dobre. To nie są filmy znakomite, ale mają inną, większą siłę. Są wciągające. Ich magia, w niedosłownym sensie, sprawia, że kolejne części można wciągać jedna za drugą. I tak było.
Trochę mi się one po czasie zlały w jedną, ale to ta część o złej pani dyrektor i Dumbledorze, który pokazuje na co go stać? Znakomite sceny pojedynków magicznych, przyznaję. Szkoda tylko, że od tej z każdą częścią progresywnie odchodzi się od tematyki szkoły magii na rzecz wojny złych z dobrymi. Ale heroizm Harrego potrzebuje odpowiednich warunków, aby się ujawnić. Poza tym koleś jest zawsze w centrum wydarzeń, co jest niezwykłym zbiegiem okoliczności. Film byłby okropnie nudny, gdyby dotyczył np. Draco Malfoya. Całe szczęście.
Harry Potter i Książę Półkrwi (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2009) - reż. David Yates
Trochę zabawna, trochę intrygująca, ma to wszystko. Świetne wprowadzenie do zakończenia, jakimi są obie części Insygni Śmierci. Zastanawiam się też czy nawet nie lepsze, ale przez powtarzany schemat od samego początku sagi można odnieść wrażenie odgrzewanego kotleta. W każdym razie w ciągu fabularnym ładnie kontynuuje tradycję i raczy widza kolejną porcją przygód, podczas których Harry dowiaduje się jeszcze więcej na temat Voldemorta, przyjaźn z boską “hermajni” i Ronem się zacieśnia i każdy zadaje sobie pytanie - jezu, jezu, co będzie dalej?! A więc świetnie pobudza apetyt na wydawanie pieniędzy na oglądanie kolejnych części. Przykład dobrze zrobionego tasiemca finansowego.
Ucieczka Logana (Stany Zjednoczone 1976) - reż. Michael Anderson
Wybrałem go, bo miałem ochotę na ten komicznie infantylny, stary film sci-fi ze Stanów. Takiej infantylności się nie spodziewałem. Jest wszystko czego można się spodziewać w tym gatunku z tych lat. Aktorzy mają okropnie dziwny rodzaj urody i są opaleni jakby właśnie wrócili z Włoskiej Riwiery, scenografia wykonana jest z dykty i tektury, co chwilę napotykamy wykorzystywanie motywów biblijnych, a ramą konceptualną jest moralitet antyutopijny.
Mieszane uczucia na temat filmu. Część mnie chce napisać, że kompletna klapa, bo gra aktorska śmieć, scenariusz śmieć, główne postaci totalny śmieć. Jednak zdjęcia nowoczesnych miast, które są znakomicie wykonanymi makietami naprawdę robią robotę, a ogólna pointa w filmie jest całkiem ambitna, nawet jak na współczesne standardy. To oczywiście żaden wyznacznik, bowiem co nie jest lepsze od współczesnego kina komercyjnego, ale mimo wszystko trzeba to docenić. Nie polecę, bo raczej odradzę, ale dla uzupełnienia sobie kanonu sci-fi przed latami 90. może się nadać.
Galaktyczny wojownik (Stany Zjednoczone 1998) - reż. Paul W. S. Anderson
Nieambitne kino, więc nie można wiele wymagać. Z takim podejściem może się nawet podobać. Russell wygląda jakby… Właściwie, to jak w każdym swoim filmie. Totalnie tandetnie, nieimponująco, ale chyba po to tam właśnie jest.
Zresztą, proponuje kupić sobie czteropak i zapuścić film dla odmóżdżenia. Wtedy pasuje idealnie.
World War Z (Stany Zjednoczone 2013) - reż. Marc Forster
Chociaż bardzo chciałem tym pogardzić i aby mi się to w ogóle nie podobało (z zasady - bo film o zombie), to wciągnąłem się w cholerstwo i obejrzałem zaciekawiony do końca, nawet z przerwami na reklamy (jak w ogóle można oglądać telewizję, kiedy co chwilę ci film przerywają, żeby zaprezentować produkty, których nie potrzebujesz? Ale to osobna kwestia).
Film jest skrzyżowaniem kilku innych dobrych przedstawicieli gatunku, czyli powiedzmy Jestem legendą i 28 dni później, ale oczywiście w gorszej jakości. Brad Pitt nie ustrzelił hitu, ale kto człowiekowi zabroni eksperymentować ze swoją karierą, kiedy ma już na koncie kilkanaście sukcesów kinowych.
Jest jednak coś czego nie rozumiem. Bo umówmy się - coś takiego jak zombie jest równie niedorzeczne jak istnienie duchów, albo ożywionych lalek brzuchomówców. Mimo wszystko twórcy usiłują urealnić i podeprzeć racjonalnym rozumowaniem istnienie nieumarłych. Po co? Zamiast zombie nazywają ich zarażonymi, wymyślają jakiegoś wirusa, który ma uczynić ich istnienie prawdopodobnym. Ludzie tego chcą? Co, wtedy bardziej się boją? Nikt chyba nie wierzy, że podobne wydarzenia w ogóle mogą mieć miejsce? Dla mnie wystarczy podejście twórców gry Left4Dead, gdzie zombie po prostu sobie są i należy wyrżnąć ich w pień i nie zadawać pytań. Jeszcze w Resident Evil miało to jakiś swój dziwny sens, bo taki jest przywilej prekursora, ale tutaj jest to po prostu sikaniem pod wiatr.
Tak czy inaczej, filmowi daje mocne 6/10 za niesamowitą scenę skradania się w ciszy po zarażonym oddziale szpitalu. Silne konotacje z grą F.E.A.R robią robotę.
Tango i Cash (Stany Zjednoczone 1989) - reż. Andriej Konczałowski, Albert Magnoli
Król po prostu, bez dwóch zdań. Jeśli zastanawiasz się jeszcze czy ten film jest coś warty, po prostu włącz pierwszą scenę. Jest tak niedorzeczna, że aż zajebista. Ten film niczego nie udaje. Króluje na scenie tandety lat 80. i nic tego nie zmieni. Pistolet z laserowym celownikiem? Czemu nie! Bezlitosny glina, ale troskliwy brat? Jasne! Scena głównej rozpierduchy pociągnięta do maksimum - ogromna liczba automatycznych karabinów na wyposażeniu tajemniczych najemników, samochodów opancerzonych i skakania w stronę kamery tuż przed eksplozją. Ten film powoduje stały uśmiech podczas seansu, a duet Stallone i Russell jest autentycznie udany. Ale wisienką na torcie są te beznadziejne dialogi, a właściwie krótkie wymiany między głównymi bohaterami. Ktokolwiek to pisał wiedział co robi.
Doskonały świat (Stany Zjednoczone 1993) - reż. Clint Eastwood
Wyciskacz łez dla facetów. Zresztą jak wszystko w czym gra Kevin Costner.
Wspaniałe czasy chromowanych samochodów, flanelowych koszul, papierosów bez filtra i ostatnich prawdziwych szeryfów. Film jest nieco przewidywalny i mało pomysłowy, ale mimo wszystko wysokiej jakości. Niewątpliwym atutem, oprócz wyżej wymienionych, jest reżyseria. Rękę fachowca widać w każdej scenie, a [podobno] niełatwa jest praca z dzieckiem na planie. Poza tym ten południowy akcent jest nie do podrobienia! Film natychmiast zyskuje klimat, co dodaje mu mnóstwo uroku.
Dobry agent (Stany Zjednoczone 2006) - reż. Robert De Niro
Coś strasznego. Matt Damon gra gorzej od kawałka drewna z oczami z jarzębiny. Fabuła uśpiłaby dziecko z ADHD. Angelina Jolie ma tutaj najzwyklejsza rolę pod słońcem, kiedy ja przywykłem, że zwykle grywa postaci niezwykle barwne. Wszystko jest beznadziejnie bezsmakowe, a już najgorszy jest ten skrajny amerykański patriotyzm. Wszyscy inni oprócz amerykanów to goście? Przecież to kraj złożony z imigrantów. Co za hipokryzja. De Niro okropnie stracił w moich oczach, ale to tylko kolejny przykład tego, że niektórzy aktorzy powinni pozostać przy swoim pierwotnym fachu i reżyserię zostawić ludziom, którzy mają dystans i wiedzą co robią. Do śmieci idzie.
American Psycho (Stany Zjednoczone 2000) - reż. Mary Harron
Uf, co za seans. Film uderzył jak mnie podbródkowy. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w głównej roli jeśli nie Chistiana Bale’a i coś mi się wydaję, że sam aktor ma coś w sobie z odgrywanej przez siebie roli. Ta arogancja, niepokorność, wręcz sadyzm jest wyczuwalny niemal namacalnie. Każda kolejna scena to małe dzieło sztuki. Na pierwszy rzut oka widać, że film jest dopracowany i ktoś włożył w niego kawał talentu i poświęcenia. A rozwiązanie z narracją pierwszej postaci zmienia charakter filmu w taki, w którym widz, chcąc nie chcąc, jest częścią wydarzeń. Zaczynamy myśleć i nawet rozumieć bohatera. Zupełnie jakby jego morderstwa miały jakiekolwiek usprawiedliwienie. Film jedyny w swoim rodzaju, nie obejrzeć to grzech.
Love (Francja 2015) - reż. Gaspar Noé
Kolejny pretensjonalny filmowiec, próbujący przesunąć granicę kina w sztuczny sposób; wybić się tylko przy pomocy kontrowersji. “Ej, ponoć nie było jeszcze w kinie sceny męskiego wytrysku? To ja zrobię.”
Ustalmy sobie coś - porno to porno, a kino to kino. Żeby jeszcze ten film był seksowny, albo wysmakowany, albo chociaż naprawdę szokujący. A prawda jest taka, że wyszedł przedziwny twór pornograficzno-pruderyjny. Wydaje się niemożliwe, a jednak - jedyne osiągnięcie reżysera. Zrobić film, który pomimo ukazywania autentycznych scen seksu był przy tym na tyle powściągliwy, żeby kompletnie znudzić widza. Jeśli koleś nie potrafi przyciągnąć uwagi seksem, to naprawdę rozpieprzył potencjał po kątach. Jeżeli jedynym atutem tego filmu ma być ejakulacja w 3D to coś po drodze nie pykło i ktoś chyba powinien zmienić fach. Na przykład otworzyć knajpę z kebabem.
Fabuła banalna jak nigdy, ujęcia po pewnym czasie zaczynają być dla człowieka wyczerpujące, aktorzy to półamatorzy, a jedyny atut filmu, czyli wyżej wymieniona scena jest wspomagana efektami specjalnymi. Ja to nazwę kompletną porażką. Ale hipsterzy będą mieli o czym dyskutować na domówkach zakrapianych yerbą i smakowym tytoniem.
Poza tym co to za cholerny podwójny standard, żeby typ z fiutem wystawionym przez rozporek latał przez całą długość filmu, a wypinająca się laska miała ocenzurowane krocze przy pomocy komputerowej smugi? Żałosne. Wkurzyłem się. Gaspar, idź do domu.
Marsjanin (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Ridley Scott
Jak już pisałem - ni to sci-fi, ni to dramat. Mi to przypomina komedię, szkoda tylko, że reżyser nie rozwinął tego wątku, tylko użył go jako ulepszacz mający na celu poprawienie atrakcyjności w oczach publiczności. Główny bohater to kosmonauta o osobowości korespondującej z typowym amerykańskim geekiem. Totalnie nie dla mnie, mimo swojej sympatii do fikcji naukowej.
Mimo to film jakoś wchodził i atuty przeważyły wady. Poczucie humoru całkiem dobre, wprawne wykorzystanie formuły filmu, w którym samotny kosmonauta musi zmierzyć się z trudnym zadaniem.
Swoją drogą - wkroczyliśmy w niezwykły moment zalewu kina komercyjnego. I teraz wszystkie filmy nastawione są na oglądalność, a nie jakość. Każde sci-fi od pięciu lat (może nawet dziesięciu?) zrobione jest tak samo. W podobny sposób usiłuje być realistyczne. Są podobne zdjęcia, podobny schemat scenariusza, wybiórcze dbanie o realizm. W końcu przyjdzie ktoś, prawdziwy filmowy mesjasz, i wszystko zmieni za sprawą swojego pomysłowego i dopracowanego dzieła, które nie będzie nastawione na boxoffice. Czekam z niecierpliwością.
Mów mi Vincent (Stany Zjednoczone 2014) - reż. Theodore Melfi
Świetny przykład kiedy podstarzały aktor folguje sobie na scenie filmowej korzystając jedynie ze swojej reputacji i nie jest to żenujące.
Film groził kiczem, sztucznym wyciskaczem łez. Było w porządku, chociaż do Między słowami trochę brakuje. Jest przewidywalny, sztampowy i okropnie powolny. Oglądasz na własną odpowiedzialność.
Cop Land (Stany Zjednoczone 1997) - reż. James Mangold
Jeden z najlepszych dramatów policyjnych jakie widziałem od dawna. Znajduje idealny balans między ukazaniem gangsterskich poczynań nowojorskich gliniarzy, a prawdziwymi rozterkami człowieka honoru. Oczywiście powiem to - Stallone gra wspaniale. Idealnie zinterpretował rolę i nie mam nic do zarzucenia żadnemu z aktorów, ale zostali po prostu przyćmieni przez występ Sylvestra. Znakomita konstrukcja, która pozwala nam zrozumieć obie strony konfliktu, wczuć się w uczucia każdej postaci, aż w końcu poznać wszystkie okoliczności wydarzeń konkludujących film. Polecam każdemu, bo to znakomity dramat nie tylko dla fanów filmów kryminalnych.
Po raz kolejny dziwię się niepochlebnym opiniom w Internecie i małej popularności filmu. Dla mnie to lider gatunku.
Całkiem zabawna historia (Stany Zjednoczone 2010) - reż. Ryan Fleck, Anna Boden
Film od nastolatków dla nastolatków. Nie wiem jakim cudem na to trafiłem i dlaczego to oglądałem. Nie mówię, że czas stracony i zakała jakaś od razu, ale infantylność i błahość problematyki poruszonej w filmie uderza i nie opuszcza do końca. Zrozumieją go tylko zbuntowani nastolatkowie, którym brakuje atencji i potrzebują potaplać się w melancholii, żeby dobrze spędzić wieczór. Każdy inny się tylko filmem rozczaruje, albo znudzi.
Mimo wszystko przyzwoita gra aktorska, ciekawy scenariusz (w miarę) i scenografia tworząca ciekawy klimat psychodelii.
Praktykant (Stany Zjednoczone 2015) - reż. Nancy Meyers
Pocieszny do granic możliwości, przez co niektórzy mogą dostać raka. Szczególnie przez grę Hathawayówny. Ale jeśli nastrój jest odpowiedni to film się spodoba nawet bardzo. Poza tym dotyka ciekawej tematyki, której filmowcy nie wiedzieć dlaczego wciąż unikają, a mianowicie współczesnych korporacji i firm, które nie do końca wiadomo czym się zajmują, ale robią kupę hajsu. W to wszystko wrzucony jest problem praktykantów, pracujących za trzech, a zarabiających jedną trzecią. Chociaż kompletnie nie tego dotyczy film, doceniam, że ktoś tych motywów nie odrzucił i zgrabnie wkomponował w fabułę.
Natomiast film wywołuje miłe uczucie, że nie każda ludzka istota to zwierzę i czasami może coś się w życiu udać, może przyjść szczęście.
Zanim odejdą wody (Stany Zjednoczone 2010) - reż. Todd Phillips
Klasyczna komedia drogi, w której dwie skrajne osobowości są na siebie skazane i wpadają w wir nieprawdopodobnych wydarzeń, próbując dotrzeć do punktu B. Postać odgrywana przez Galifianakisa jest nieco przekolorowana, ale w duecie z Downeyem Juniorem i tak radzi sobie znakomicie. Film jest śmieszny mimo żenującego poziomu niektórych gagów. Ale może o to chodzi? Sytuacje, w których się znajdują są coraz bardziej niedorzeczne, przez co czasami śmiech jest raczej z litości, ale ogólne wrażenia po filmie na pewno pozytywne. Ot, nieambitna komedyjka na nudny wieczór.
Kac Vegas w Bangkoku (Stany Zjednoczone 2011) - reż. Todd Phillips
Ten pierwszy film reżyserowi wyszedł, więc jak tylko źrenice producentów zamieniły się w symbole dolara, natychmiast zaproponowali mu kolejną część. On nie odmówił, bo źrenice miał podobne. “Ale chłopaki, teraz musimy zrobić coś jeszcze bardziej odjechanego, coś jeszcze bardziej hardkorowego od pierwszej części.” Więc fabułę pociągnięto do absurdu, wrzucono kilka elementów, które tylko amerykańska komedia mogła mieć, jak małpka-diler narkotyków, albo kobiety z penisem i sala na pewno zapełni się studenciakami żądnymi pijackich wrażeń, z którymi mogliby się w mniejszym lub większym stopniu utożsamiać. Proszę, zreferowałem całą twórczość tego reżysera i pełną sagę American Pie.
Nie gardzę, ale nie pochwalam.
Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część I (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2010) - reż. David Yates
Pierwsza część ostatniej części. Do tego wszystko zmierzało. Harry na dobre wyszedł poza mury Hogwartu, aby walczyć ze złem. Film trochę się przeciąga, bo konkrety będą dopiero w części kolejnej, ale mimo wszystko ładnie buduje napięcie i pozostawia łaknienie kolejnej porcji wydarzeń. Zresztą, film dobrze wykorzystuje rozbudowane już uniwersum i nie skupia się na każdym nowym elemencie jak na przełomowym, tylko przedstawia je niby mimowolnie. W ten sposób magia Harrego, która tak bardzo przyciąga do filmów i książek, robi się jeszcze badzie uzależniająca. Zupełnym przypadkiem stałem się fanem Harrego Pottera.